Dziś będzie o pomyśle, który wyewoluował w mojej głowie, bo dawno nie robiłam eksperymentu. Zaczęło się od pysznych migdałów w białej czekoladzie i cynamonie/kokosie z herbaciarni. Najpyszniejsze na świecie (nie mówiąc już o tym, jakie z herbatką pyszne!) więc co, ja nie zrobię lepszych? Oczywiście musiałam spróbować. No i wyszły. I były równie pyszne (albo nawet pyszniejsze:P). Ale praca odtwórcza mnie nie bawi. Ja musiałam zrobić coś bardziej. No i zrobiłam.
Realizację mojego niecnego planu zaczęłam od stopienia czekolady. Gorący kaloryfer zastąpił mi papranie się z gorącą kąpielą. Paczuszka byla oczywiście zamknięta, żeby się nic nie ulało;p Potem trzeba było poczekać, aż czekolada zacznie krzepnąć, aby była plastyczna, ale nie spływała po rękach. Trzeba było poczekać.
W tym czasie przetarłam pył z yerby moździerzem (kupiłam sobie moździerz, bardzo ładny jest <3). Pył z yerby uzyskałam przez przesianie całej paczki yerby przez sitko. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby to zrobić, ale wyszło na dobre- yerba stała się słabsza, za co dziękuje mi żołądek, a pył jak widać znajduje zastosowania przy robieniu rzeczy. Odsypałam do miseczki i zajełam się czekoladą. Zaczęła powoli krzepnąć, więc otworzyłam ją o ostrożnie wmieszałam tam łyżkę kandyzowanych skórek pomarańczy. Trzeba było znowu czekać. Czekolada (biała czekolada to w sumie nie czekolada) zaczęła krzepnąć z nienacka, więc trzeba było zacząć kulać czekoladowe kulki, a potem mnie obtaczać w zielonym proszku. Nie wyszły piękne. Ale bez obaw. Po skończeniu całej tabliczki, suchymi rękami uformowałam ładniejsze kuleczki i obtoczyłam je jeszcze raz. Oto efekt:
Połączenie białej czekolady, pomarańczy i mate było dobre. Polecam szczególnie fanom yerby, tym którzy najchętniej przyjmowaliby jej roztwór dożylnie oraz wszystkim poszukującym nowych smaków :)