piątek, 15 listopada 2013

Naleśnixy vol.2

Dziś zaserwuję wam coś co uwielbiam, czyli naleśniki. Posta dedykuję wszystkim tym, którym naleśniki z dżemem się przejadły, bo tym razem będzie na słono ;D Ot, tak, mały przystaneczek w drodze na wyżyny moich naleśnikowych fantazji...


Lodówka to magiczne miejsce, zazwyczaj nawet jak jest pełna  to i tak nic w niej nie ma (nic, na co akurat mielibyśmy ochotę). Ale wystarczy kilka naleśników i już w głowie krystalizują się pomysły. Mając trochę żółtego sera i pomidora można już zrobić naleśniki w stylu włoskim, jeśli tylko posypie się je odrobiną bazylii i oregano (podpieczone na patelni, żeby były chrupiące i ser się dobrze stopił...omnomnom<3). Ja dziś poszerzyłam nieco ten pomysł o pieczarki i cebulkę. Ale po kolei.

Ciasto na naleśniki umiemy już zrobić, (a jak nie to szukamy wpisu  Naleśnixy vol.1),  usmażenie to też nie jest dla nas problem, ewentualnie, jeśli jesteśmy bardzo leniwi wybieramy sobie jakiegoś ochotnika, który zrobi to za nas ;D Oczywiście nie dodajemy cukru do ciasta, przecież naleśniki mają być na słono ; )  To teraz zróbmy nadzienie. Kroimy cebulkę, podsmażamy ją  na patelni, aż się zeszkli, potem dodajemy posiekane drobno pieczarki, dodajemy soli, pieprzu i- jak zawsze do pieczarek- dużo pieprzu ziołowego. Teraz  dajemy temu trochę czasu sam na sam z małym płomyczkiem, zajmujemy się pomidorkiem. Siekamy go dość drobno (oszczędzając przy tym jak najwięcej swoich palców) i wrzucamy na patelnię. Sypiemy zioła: standardowo do pomidorka bazylia i oregano. Dodajemy kilka łyżek przecieru pomidorowego, troszkę jeszcze solimy i smażymy kilka minutek pilnując żeby nic nie przypalić. 

Teraz na naleśnika kładziemy plasterek żółtego sera (albo wiórki potartego), kładziemy na to nasz sosik z patelni i zawijamy, tak, żeby się nie rozlazło za bardzo. I teraz zostaje nam to co w tym wszystkim najlepsze (nie, wcale nie podjadanie naleśników, ani próbowanie co 5 sekund czy sos aby na pewno jest dobry...):   JEMY! OMNOMNOMNOMNOM! ;D




Prawda, że proste? I jakie dobre! ;D A to dopiero początek naleśnikowych przygód, bo wierzcie mi, mam jeszcze niejednego naleśnikowego asa w fartuchu;P 

niedziela, 10 listopada 2013

Pomarańczowo mi(lkshake)

To uczucie gdy po raz setny człowiek otwiera lodówkę, a tam jak zwykle nie ma nic, na co miałby ochotę...Chwilunia. Co to?  Maślanka ?! [demoniczny uśmiech na twarzy]...

Przelotne spojrzenie na koszyczek z owocami. Spojrzenie na blender. Jeszcze raz na koszyczek z owocami. Zogniskowanie wzroku na maślance... i już w głowie formuje się idea, która bardzo, ale to bardzo pragnie zostać wcielona do rzeczywistości. Szejk pomarańczowo-mandarynkowy z nabiałowym elementem rodzimym, czyli maślanką. 

Sama maślanka nie jest jakaś szałowa, ale można na niej zrobić cuda. Ponadto jest bardzo dobra dla naszych brzuszków, gdyż zawiera w sobie tzw. bakterie mlekowe (np.: Lactobacillus casei - to zajebiste z Actimela, tylko nie kosztuje tak dużo), które wspomagają procesy trawienia (cóż, mamy straszne upodobanie do wyjaławiania sobie flory jelitowej antybiotykami, alkoholem...). Ponadto jest polecana jako źródło wapnia (szczególnie dla osób starszych). O maślance można by napisać sporo, a nawet więcej, więc nie będę się teraz nad tym rozwodzić.


Wróćmy do naszego szejka. Najpierw obrałam i  dokładnie zblendowałam jedną pomarańczę i jedną mandarynkę. Do tego dolałam półtorej szklanki maślanki, szczyptę cynamonu i szczyptę imbiru i dwie łyżeczki brązowego cukru. Wyszło coś takiego :




W sumie mogłam wam  jeszcze dorysować w paincie wiórki czekoladowe (koniecznie z gorzkiej czekolady!), żebyście wiedzieli o wersji pro: straciatella, ale mi się nie chciało. 

Swoją drogą, jakie to się już robi nudne, kiedy wszystko wychodzi tak od razu... żeby chociaż jakieś wzdęcia, albo rozwolnienie... ale nie. (Czyżby został osiągnięty wyższy lvl kulinarny?) I cóż ja mogę w tej sytuacji zrobić? 

Tylko polecić wam pomarańczowego szejka i zabrać się za jakieś bardziej ekstremalne eksperymenty...



wtorek, 5 listopada 2013

Chińszczyzna to łatwizna

Kiedy człowiek jest głodny, a mu się nic nie chce przychodzą mu do głowy różne pomysły. Czasem wpada na głupi pomysł i idzie na fast food, a czasem uruchamia się przebiegłość i chce zrobić jedzonko sam, ale jak najmniejszym wysiłkiem. Wiadomo, że nie będzie wtedy obierał kartofli na kluski, ani zwijał rolad... Wtedy do akcji wkraczają dalekowschodnie inspiracje.

Bardzo wygodną rzeczą są mrożonki typu "warzywanapatelnie". Elegancko doprawione, smaczne, nie trzeba nic kroić, kilka minut się grzeją et voila! Gdy się jednak wcześniej nie zaopatrzyło w wygodną mrożonkę, trzeba szukać po domowych zapasach. A czasem znajdują się rzeczy, których istnienia w sumie nigdy nie byliśmy świadomi. Tak właśnie dziś znalazłam makaron ryżowy i kostkę sojową. 

Makaron ryżowy to zajebista sprawa. Zalewa się go wodą i po 3 min jest gotowy (przy tym bezglutenowy, łatwo strawialny, nie to co liofilizowane makarony z zupek błyskawicznych), przy tym ma bardzo ciekawy posmak (ha! on wcale nie jest taki bez smaku!). Kostka sojowa to kolejne cudeńko. Wrzuca się do wrzącego bulionu  (ja zrobiłam bulion z kostki rosołowej), gotuje się kilka minut, odcedza i jest;D Szybciutko. Teraz pozostaje kwestia, co zrobić, żeby było bardziej klimatycznie...

Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach. Obserwując kuchnię dalekiego wschodu dochodzi się do wniosku, że jedzą oni byle co (no w sumie wszystko, nawet koty, o których pisało dzisiaj METRO), a to czym tak na prawdę zachód się zachwyca, to ta prostota, tyle że odpowiednio doprawiona. A przyprawy mają godne, np.: imbir, cynamon, kurkuma, curry (zasadniczo to to jest mieszanka przypraw), pieprz, wanilia... Teraz ważne jest, żeby nie namieszać za wiele (np. dodawać wszystkie przyprawy, jakie nam wpadną w ręce). Nawet Laozi w swoim traktacie "Tao Te Ching" wspominał, że pięć smaków czyni nasz zmysł smaku niewrażliwym ( co prawda kontekst był inny, ale prawda uniwersalna). Dlatego, jeżeli nie chcemy zjeść smakującej wszystkim, a zarazem niczym, brei trzymamy się jednej konwencji smakowej, pozwalając nutom smakowym się "przegryzać" i dopełniać, jednak nigdy wszystkiego dużo naraz. To jest jednak temat do eksploracji, trzeba po prostu pochadzać po kanjpkach z azjatyckim żarciem i poobserwować. No i oczywiście inspiracje czerpać garściami ;P

Wracając do moich wyczynów. Sam makaron ryżowy i kostka sojowa to tak trochę bieda, trzeba więc dodać coś jeszcze. Trochę cebulki, trochę czerwonej papryki podsmażyłam na łyżce oleju, potem dodałam odcedzoną z bulionu kostkę sojową i smażyłam jeszcze chwile. Do tego dodałam kawałeczek posiekanego pora, garść sezamu. Potem znalazłam sos sojowy, więc skropiłam nim obficie zawartość patelni. A na koniec zmielony imbir. Dużo imbiru. Bardzo lubię ten smak (imbir kandyzowany lovelove<3), muszę kiedyś zaopatrzyć się w tę bulwę, ale będzie zabawy!;D Na koniec wszystko posypałam szczyptą estragonu. Gotowe.

Jedzonko jak najbardziej sycące, pożywne i pyyyszne;) Jest jeszcze kilka szczegółów, na które nie każdy świadomie zwraca uwagę. Jedzenie smakuje nam bardziej, jeśli mamy zastawę która nam się podoba. Smakuje nam też bardziej, gdy jest kolorowo (pod tym względem kuchnia polska jest bardzo bura...). Poza tym ważny jest sposób pokrojenia półproduktów. Osobiście sobie nie wyobrażam, żebym jadła chińszczyznę, gdzie wszystko jest pokrojone w idealnie równą kostkę...
Na koniec drobny sekret taoistycznych kucharzy : przyprawą o największej mocy jest głód;D Smacznego !



piątek, 1 listopada 2013

Ciapatty.

Był dzisiaj pomysł, żeby coś zrobić. Kuchnia fajne miejsce, można sobie poszaleć. Tylko co? Na pewno coś, czego jeszcze nie było. Szybki przelot po przepisach (tak, czytam czasem przepisy, ale jak wiadomo, przepisy są po to żeby robić po swojemu) i padło na pieczywko. A że zbliżała się pora kolacji...




To co dzisiaj zrobiłam trudno określić. Miały być bułko-bagietki, ale wyszło takie inne. Ciasto chyba było zbyt rzadkie i nie chciało rosnąć w górę tylko urosło sobie na boki. Bardzo płasko... ostatecznie jednak  smakowało i zostałam pochwalona przez rodzinkę (podlizują się, bo przecież nie mają takich supermocy, żeby zrobić lepsze). 

A zaczęło się od tego, że przypomniało mi się, iż matka kupiła mi kilogram żyta i kilogram orkiszu. Szybciutko zrobiłam zaczyn z drożdży (ciepła woda, łyżka cukru, kawałek kostki drożdży), przesiałam jakieś pół kilo mąki, do której następnie wlałam drożdże, jak już zaczęły się pienić. No to teraz co z tym nieszczęsnym żytem... Znalazłam młynek od kawy. Tak zrobiłam to młynkiem do kawy. Zmieliłam swoją pierwszą mąkę. Oczywiście nikt z domowników nie powiedział "Daj ać ja pobruszę a ty poczywaj", w sumie wcale na to nie liczyłam. Nie zmieliłam nawet połowy kilograma, bo młynek zaczął się buntować i kiedy stał się bardzo gorący dałam sobie spokój. Ale co zmieliłam to moje. Nie przesiewałam mojego przemiału, więc było pełnoziarniście (i na podłodze też było pełnoziarniście, ale wysypałam tylko trochę).  Ostatecznie nie wiem ile mąki wsypałam do miski. Chyba dużo...

Najważniejszy w kuchni jest czas. Niektóre rzeczy potrzebują go dużo, żeby były takie dobre. Jako, że nie należę do osób cierpliwie czekających  ciasto dostało 20 min, żeby trochę wyrosnąć. I wyrosło. Całkiem ładnie. Tylko zrobiło się bardziej lepkie, trzeba było dosypać maki... Miało bardzo miłą konsystencję ;)
Uformowałam 4 paluchy, tak żeby mi weszły na jedną blachę ( i weszły! ). Znowu im dałam trochę czasu... wytrzymałam tylko 20 min i do pieca. Piekło się wieeeeeeeki...

Ale było warto! Pachniało pięknie, skórka była chrupiąca, miąższ delikatny...ciapatty. Aromatyczne. Nie tylko pachniały pieczystym pieczywkiem, ale także tajnym składnikiem, który zmieliłam razem z ziarnem. Ha! Zastanawiacie się pewnie co to jest!;P I już się pewnie domyślacie, że to jakieś zioło.

No dobra, powiem wam, bo nigdy byście na to nie wpadli... rozmaryn. Magiczny rozmaryn, dobry do mięska (np. żeberek), sprawdził się też przy chlebku.

Jednym słowem, dziś było pysznie. ;P