niedziela, 15 grudnia 2013

Moje schaby. odc.1

Dziś dałam się ponieść eksperymentom. Niedzielny obiad, nuda jak zawsze, a że udało mi się uzyskać wolną kuchnię, to poszalałam ;D Na warsztat wzięłam schab, bo mogłam. I nadziałam go pomarańczą, bo lubię.
Pomysł okazał się trafiony, bo smakowało. Pyszna rzecz, polecam jako urozmaicenie na świąteczny stół, ale przejdźmy do procedur wykonania.


Najpierw bierzemy schab i go marynujemy. Posolić, popieprzyć, obłożyć pokrojoną w plasterki cebulką polać odrobiną wina (kieliszek jak do wódeczki) i przykryć. W tym czasie ucieramy przyprawy: goździki, kuleczki jałowca, trochę pieprzu cytrynowego. Posypujemy nasze mięsko, troszkę wcieramy, troszkę polewamy winkiem i zostawiamy na chwilkę, jakieś 15 min, no chyba ze chcemy bardziej, to wsadzamy do lodówki, może stać całą noc. Co dalej? Do 2 łyżek oliwy z oliwek dodajemy dużo czerwonej papryki, cynamon, imbir, rozmaryn i zostawiamy na chwilkę. W tym czasie obieramy pomarańczki. Ja obrałam 2 (ładnie bo będę robić skórki kandyzowane) i kroimy je na kostki, jakieś takie kawałki... Potem faszerujemy mięsko. Kieszonkę na pomarańcze trzeba zrobić ostrożnie, żeby nie rozciąć schabu na wylot gdzieś z boku. Wciskamy nasze pomarańczki i wbijamy ze 2 wykałaczki na końcach, żeby się nie rozwalało. Pomarańczek nie żałujemy, trzeba ich tam sporo napchać, tym bardziej, że pewnie przy wciskaniu wyciśnie się sok. No i szykujemy rondel.

Dno rondelka polewamy oliwą, wkładamy tam nasze mięsko, wsypujemy cebulki i wszystko co nam zostało po marynowaniu, potem dodajemy oliwę z przyprawami, solimy, jak z pomarańczek zostało trochę soku to też wlewamy i dusimy na małym płomyku. Długo, z godzinkę, pamiętamy żeby obracać, bo bardzo lubi się przypalać : P Tak w połowie duszenia dolewamy trochę wody (szklankę/półtorej) dusimy dalej. Możemy dosypać więcej przypraw, jak chcemy żeby było bardziej aromatyczne.

Delektujemy się aromatami (u mnie w domu wszyscy się zaciągali). Kiedy widelec będzie się bez problemu wbijał ze wszystkich stron, uznajemy, że schabik jest gotowy. Wyciągamy więc nasze mięsko, kroimy w jakieś plasterki i mamy takie o:




To nie wszystko, trzeba jeszcze skończyć sos. W  3/4 szklanki wody mieszamy ze 2 łyżki mąki, jak dobrze rozprowadzimy (do tego służy takie sprytne analogowe urządzenie drewniane/plastikowe z gwiazdką na końcu, które jakoś się nazywa, ale nie pamiętam jak^^) wlewamy do gotującego się sosu, ciągle mieszając, aż się ładnie. zagęści .

Z czym to jemy? W sumie ze wszystkim: ziemniaczki, ryż, kasza jaglana, kuskus, co nam tam przyjdzie do głowy. Ja sobie akurat wybrałam ochotnika do obierania kartofli, więc było z pyrkami. I zrobiłam surówkę z białej kapusty (poszatkowana biała kapusta, dobrze posolona, do tego potarta na wióreczki marchewka i bardzo drobniutko pokrojona cebulka). To był dobry obiad. Kalorii nie liczymy, bo przecież zrobione przez siebie nie tuczy, ale dla porządku możemy sobie strzelić czerwoną herbatę. Smacznego! ;P

niedziela, 1 grudnia 2013

Co ma ciastko do herbaty?

Jak już się pewnie domyślacie dziś będzie o ciastkach i herbacie. Nie, nie będą to herbatniki, ani też nie chodzi o to, że robimy ciastka, a herbatą popijamy. Cały szał polega na tym, że herbatę dodamy do środka ciastka. Zieloną, bo taki kaprys. Jak więc przemycić herbatę do ciastka? Są na to cwane sposoby...

Od razu powiem wam skąd ten pomysł. Ano jest taka jedna herbaciarnia rodem z Glajwitz, której kanał można śledzić na jutjubie  i oni tam wrzucają takie różne przepisy. Dziś dodali filmik o ciastkach z zieloną herbatą, więc pomyślałam sobie: "co, ja nie zrobię?;D". No to zrobiłam. Wyszły brzydkie, jak zawsze, kiedy robię ciastka, ale pewnie są lepsze ; P

Przepis jest banalny: potrzebujemy mąki, masła i zielonej herbaty, trochę cukru pudru. Cały psikus polega na tym, że zielona herbata musi być sproszkowana. Można kupić gotowca, nazywa się Matcha (znana, japońska herbatka, o specyficznych procedurach parzenia), albo można być kreatywnym i mieć w domu młynek do kawy. Młynek do kawy to magiczne urządzenie, ostatnio odkrywam coraz więcej jego zastosowań. Poza mieleniem kawy, cukru na cukier puder, kilograma żyta na mąkę, można też sproszkować zieloną, liściastą herbatę. Oczywiście im lepszy rodzaj herbatki weźmiemy, tym pewnie będzie smaczniejsze i lepiej będzie czuć naszą herbatkę. Najlepiej jednak trzymać się gdzieś pośrodku, bo bez sensu wydawać majątek na herbatę, której pełni smaku i tak nie wydobędziemy, z drugiej strony jak dodamy jakiś syf z torebki to raczej nie będzie dobre. No więc jak mamy zieloną herbatę, to mielimy sobie gdzieś ze 3-4 łyżki na proszek. 

Stosowną ilość mąki (oczywiście dobraną "na oko") przesiewamy (żeby była puszystość^^) , do niej dodajemy przesiany cukier puder (tyle ile chcemy) oraz naszą zmieloną herbatkę-przesiewamy ją oczywiście przez siteczko, bo raz że puszystość, a dwa że chcemy tylko proszek, a nie jakieś niedomielone listki, czy patyczki. Wszystko razem mieszamy i dodajemy chłodne, pokrojone drobno masło. Teraz łyżką stołową mieszamy całą masę, żeby uzyskać konsystencję piasku ;D Kiedy już to osiągniemy dodajemy 2 jajka i mieszamy wszystko razem, aż nasze ciasto będzie mieć ciastowatą konsystencję. 
Oczywiście, żeby była większa moc dodałam coś od siebie (w końcu przepisy są po to, żeby robić po swojemu). Znalazłam jakieś pestki z dyni i pomarańczę. W pomarańczy najbardziej fascynująca okazała się skórka, którą pokroiłam (oczywiście wcześniej była umyta!) w drobną kostkę i podsmażyłam z cukrem pudrem na łyżce masła na mini patelni, dodając trochę soku, bo jednak coś z tą oskubaną pomarańczą trzeba było zrobić. Potem zawijamy ciasto w papier/folię i wsadzamy do zamrażalnika na kilkanaście minut, albo jak mamy czas to do lodówki na nieco dużo dłużej. Aha. I jeszcze dodajemy proszek do pieczenia (przynajmniej ja dodałam, żeby fajnie wyrosły).

Nagrzewamy sobie piekarnik do ok. 140stopni, i kiedy nam się tak beztrosko nagrzewa, możemy się zająć naszym ciastem. Robimy sobie z niego taki wałeczek i kroimy na plasterki grubości pi razy drzwi 1 cm. Można też rozwałkować i wykrawać foremką, ale dużo paprania z tym. Potem plasterki kładziemy na blachę wyłożoną papierem i myk do piekarnika. Standardowo pieczemy tak długo, aż się upieką (zaczną się rumienić na brzegach). W ten oto sposób otrzymujemy....




Wychodzą takie zielonkawe ( w końcu z zieloną herbatą, c'nie? ;D). W sumie tyle. Pyszne. Spróbujcie. Do tego, żeby było kolorowo oraz aby  dokuczyć daltonistom, można sobie zrobić czerwonego pu-erh'a (hmmm ciekawe jakby to wyszło, gdyby zrobić na odwrót...albo nie, lepiej nie), nie pójdzie w boczki. 
 Ba Dum Tsss. Smacznego.

piątek, 15 listopada 2013

Naleśnixy vol.2

Dziś zaserwuję wam coś co uwielbiam, czyli naleśniki. Posta dedykuję wszystkim tym, którym naleśniki z dżemem się przejadły, bo tym razem będzie na słono ;D Ot, tak, mały przystaneczek w drodze na wyżyny moich naleśnikowych fantazji...


Lodówka to magiczne miejsce, zazwyczaj nawet jak jest pełna  to i tak nic w niej nie ma (nic, na co akurat mielibyśmy ochotę). Ale wystarczy kilka naleśników i już w głowie krystalizują się pomysły. Mając trochę żółtego sera i pomidora można już zrobić naleśniki w stylu włoskim, jeśli tylko posypie się je odrobiną bazylii i oregano (podpieczone na patelni, żeby były chrupiące i ser się dobrze stopił...omnomnom<3). Ja dziś poszerzyłam nieco ten pomysł o pieczarki i cebulkę. Ale po kolei.

Ciasto na naleśniki umiemy już zrobić, (a jak nie to szukamy wpisu  Naleśnixy vol.1),  usmażenie to też nie jest dla nas problem, ewentualnie, jeśli jesteśmy bardzo leniwi wybieramy sobie jakiegoś ochotnika, który zrobi to za nas ;D Oczywiście nie dodajemy cukru do ciasta, przecież naleśniki mają być na słono ; )  To teraz zróbmy nadzienie. Kroimy cebulkę, podsmażamy ją  na patelni, aż się zeszkli, potem dodajemy posiekane drobno pieczarki, dodajemy soli, pieprzu i- jak zawsze do pieczarek- dużo pieprzu ziołowego. Teraz  dajemy temu trochę czasu sam na sam z małym płomyczkiem, zajmujemy się pomidorkiem. Siekamy go dość drobno (oszczędzając przy tym jak najwięcej swoich palców) i wrzucamy na patelnię. Sypiemy zioła: standardowo do pomidorka bazylia i oregano. Dodajemy kilka łyżek przecieru pomidorowego, troszkę jeszcze solimy i smażymy kilka minutek pilnując żeby nic nie przypalić. 

Teraz na naleśnika kładziemy plasterek żółtego sera (albo wiórki potartego), kładziemy na to nasz sosik z patelni i zawijamy, tak, żeby się nie rozlazło za bardzo. I teraz zostaje nam to co w tym wszystkim najlepsze (nie, wcale nie podjadanie naleśników, ani próbowanie co 5 sekund czy sos aby na pewno jest dobry...):   JEMY! OMNOMNOMNOMNOM! ;D




Prawda, że proste? I jakie dobre! ;D A to dopiero początek naleśnikowych przygód, bo wierzcie mi, mam jeszcze niejednego naleśnikowego asa w fartuchu;P 

niedziela, 10 listopada 2013

Pomarańczowo mi(lkshake)

To uczucie gdy po raz setny człowiek otwiera lodówkę, a tam jak zwykle nie ma nic, na co miałby ochotę...Chwilunia. Co to?  Maślanka ?! [demoniczny uśmiech na twarzy]...

Przelotne spojrzenie na koszyczek z owocami. Spojrzenie na blender. Jeszcze raz na koszyczek z owocami. Zogniskowanie wzroku na maślance... i już w głowie formuje się idea, która bardzo, ale to bardzo pragnie zostać wcielona do rzeczywistości. Szejk pomarańczowo-mandarynkowy z nabiałowym elementem rodzimym, czyli maślanką. 

Sama maślanka nie jest jakaś szałowa, ale można na niej zrobić cuda. Ponadto jest bardzo dobra dla naszych brzuszków, gdyż zawiera w sobie tzw. bakterie mlekowe (np.: Lactobacillus casei - to zajebiste z Actimela, tylko nie kosztuje tak dużo), które wspomagają procesy trawienia (cóż, mamy straszne upodobanie do wyjaławiania sobie flory jelitowej antybiotykami, alkoholem...). Ponadto jest polecana jako źródło wapnia (szczególnie dla osób starszych). O maślance można by napisać sporo, a nawet więcej, więc nie będę się teraz nad tym rozwodzić.


Wróćmy do naszego szejka. Najpierw obrałam i  dokładnie zblendowałam jedną pomarańczę i jedną mandarynkę. Do tego dolałam półtorej szklanki maślanki, szczyptę cynamonu i szczyptę imbiru i dwie łyżeczki brązowego cukru. Wyszło coś takiego :




W sumie mogłam wam  jeszcze dorysować w paincie wiórki czekoladowe (koniecznie z gorzkiej czekolady!), żebyście wiedzieli o wersji pro: straciatella, ale mi się nie chciało. 

Swoją drogą, jakie to się już robi nudne, kiedy wszystko wychodzi tak od razu... żeby chociaż jakieś wzdęcia, albo rozwolnienie... ale nie. (Czyżby został osiągnięty wyższy lvl kulinarny?) I cóż ja mogę w tej sytuacji zrobić? 

Tylko polecić wam pomarańczowego szejka i zabrać się za jakieś bardziej ekstremalne eksperymenty...



wtorek, 5 listopada 2013

Chińszczyzna to łatwizna

Kiedy człowiek jest głodny, a mu się nic nie chce przychodzą mu do głowy różne pomysły. Czasem wpada na głupi pomysł i idzie na fast food, a czasem uruchamia się przebiegłość i chce zrobić jedzonko sam, ale jak najmniejszym wysiłkiem. Wiadomo, że nie będzie wtedy obierał kartofli na kluski, ani zwijał rolad... Wtedy do akcji wkraczają dalekowschodnie inspiracje.

Bardzo wygodną rzeczą są mrożonki typu "warzywanapatelnie". Elegancko doprawione, smaczne, nie trzeba nic kroić, kilka minut się grzeją et voila! Gdy się jednak wcześniej nie zaopatrzyło w wygodną mrożonkę, trzeba szukać po domowych zapasach. A czasem znajdują się rzeczy, których istnienia w sumie nigdy nie byliśmy świadomi. Tak właśnie dziś znalazłam makaron ryżowy i kostkę sojową. 

Makaron ryżowy to zajebista sprawa. Zalewa się go wodą i po 3 min jest gotowy (przy tym bezglutenowy, łatwo strawialny, nie to co liofilizowane makarony z zupek błyskawicznych), przy tym ma bardzo ciekawy posmak (ha! on wcale nie jest taki bez smaku!). Kostka sojowa to kolejne cudeńko. Wrzuca się do wrzącego bulionu  (ja zrobiłam bulion z kostki rosołowej), gotuje się kilka minut, odcedza i jest;D Szybciutko. Teraz pozostaje kwestia, co zrobić, żeby było bardziej klimatycznie...

Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach. Obserwując kuchnię dalekiego wschodu dochodzi się do wniosku, że jedzą oni byle co (no w sumie wszystko, nawet koty, o których pisało dzisiaj METRO), a to czym tak na prawdę zachód się zachwyca, to ta prostota, tyle że odpowiednio doprawiona. A przyprawy mają godne, np.: imbir, cynamon, kurkuma, curry (zasadniczo to to jest mieszanka przypraw), pieprz, wanilia... Teraz ważne jest, żeby nie namieszać za wiele (np. dodawać wszystkie przyprawy, jakie nam wpadną w ręce). Nawet Laozi w swoim traktacie "Tao Te Ching" wspominał, że pięć smaków czyni nasz zmysł smaku niewrażliwym ( co prawda kontekst był inny, ale prawda uniwersalna). Dlatego, jeżeli nie chcemy zjeść smakującej wszystkim, a zarazem niczym, brei trzymamy się jednej konwencji smakowej, pozwalając nutom smakowym się "przegryzać" i dopełniać, jednak nigdy wszystkiego dużo naraz. To jest jednak temat do eksploracji, trzeba po prostu pochadzać po kanjpkach z azjatyckim żarciem i poobserwować. No i oczywiście inspiracje czerpać garściami ;P

Wracając do moich wyczynów. Sam makaron ryżowy i kostka sojowa to tak trochę bieda, trzeba więc dodać coś jeszcze. Trochę cebulki, trochę czerwonej papryki podsmażyłam na łyżce oleju, potem dodałam odcedzoną z bulionu kostkę sojową i smażyłam jeszcze chwile. Do tego dodałam kawałeczek posiekanego pora, garść sezamu. Potem znalazłam sos sojowy, więc skropiłam nim obficie zawartość patelni. A na koniec zmielony imbir. Dużo imbiru. Bardzo lubię ten smak (imbir kandyzowany lovelove<3), muszę kiedyś zaopatrzyć się w tę bulwę, ale będzie zabawy!;D Na koniec wszystko posypałam szczyptą estragonu. Gotowe.

Jedzonko jak najbardziej sycące, pożywne i pyyyszne;) Jest jeszcze kilka szczegółów, na które nie każdy świadomie zwraca uwagę. Jedzenie smakuje nam bardziej, jeśli mamy zastawę która nam się podoba. Smakuje nam też bardziej, gdy jest kolorowo (pod tym względem kuchnia polska jest bardzo bura...). Poza tym ważny jest sposób pokrojenia półproduktów. Osobiście sobie nie wyobrażam, żebym jadła chińszczyznę, gdzie wszystko jest pokrojone w idealnie równą kostkę...
Na koniec drobny sekret taoistycznych kucharzy : przyprawą o największej mocy jest głód;D Smacznego !



piątek, 1 listopada 2013

Ciapatty.

Był dzisiaj pomysł, żeby coś zrobić. Kuchnia fajne miejsce, można sobie poszaleć. Tylko co? Na pewno coś, czego jeszcze nie było. Szybki przelot po przepisach (tak, czytam czasem przepisy, ale jak wiadomo, przepisy są po to żeby robić po swojemu) i padło na pieczywko. A że zbliżała się pora kolacji...




To co dzisiaj zrobiłam trudno określić. Miały być bułko-bagietki, ale wyszło takie inne. Ciasto chyba było zbyt rzadkie i nie chciało rosnąć w górę tylko urosło sobie na boki. Bardzo płasko... ostatecznie jednak  smakowało i zostałam pochwalona przez rodzinkę (podlizują się, bo przecież nie mają takich supermocy, żeby zrobić lepsze). 

A zaczęło się od tego, że przypomniało mi się, iż matka kupiła mi kilogram żyta i kilogram orkiszu. Szybciutko zrobiłam zaczyn z drożdży (ciepła woda, łyżka cukru, kawałek kostki drożdży), przesiałam jakieś pół kilo mąki, do której następnie wlałam drożdże, jak już zaczęły się pienić. No to teraz co z tym nieszczęsnym żytem... Znalazłam młynek od kawy. Tak zrobiłam to młynkiem do kawy. Zmieliłam swoją pierwszą mąkę. Oczywiście nikt z domowników nie powiedział "Daj ać ja pobruszę a ty poczywaj", w sumie wcale na to nie liczyłam. Nie zmieliłam nawet połowy kilograma, bo młynek zaczął się buntować i kiedy stał się bardzo gorący dałam sobie spokój. Ale co zmieliłam to moje. Nie przesiewałam mojego przemiału, więc było pełnoziarniście (i na podłodze też było pełnoziarniście, ale wysypałam tylko trochę).  Ostatecznie nie wiem ile mąki wsypałam do miski. Chyba dużo...

Najważniejszy w kuchni jest czas. Niektóre rzeczy potrzebują go dużo, żeby były takie dobre. Jako, że nie należę do osób cierpliwie czekających  ciasto dostało 20 min, żeby trochę wyrosnąć. I wyrosło. Całkiem ładnie. Tylko zrobiło się bardziej lepkie, trzeba było dosypać maki... Miało bardzo miłą konsystencję ;)
Uformowałam 4 paluchy, tak żeby mi weszły na jedną blachę ( i weszły! ). Znowu im dałam trochę czasu... wytrzymałam tylko 20 min i do pieca. Piekło się wieeeeeeeki...

Ale było warto! Pachniało pięknie, skórka była chrupiąca, miąższ delikatny...ciapatty. Aromatyczne. Nie tylko pachniały pieczystym pieczywkiem, ale także tajnym składnikiem, który zmieliłam razem z ziarnem. Ha! Zastanawiacie się pewnie co to jest!;P I już się pewnie domyślacie, że to jakieś zioło.

No dobra, powiem wam, bo nigdy byście na to nie wpadli... rozmaryn. Magiczny rozmaryn, dobry do mięska (np. żeberek), sprawdził się też przy chlebku.

Jednym słowem, dziś było pysznie. ;P

środa, 30 października 2013

Herbata po mandaryńsku

Mam zaszczyt ogłosić początek sezonu mandarynkowego! Mandarynki to owoce bardzo magiczne i nie znam nikogo, kto bez mrugnięcia okiem skłamałby: "Nie, nie lubię mandarynek".
Biorąc pod uwagę ich moc, można stworzyć takie tam różne cuda...

Dobra, to jak już mamy mandarynki, to możemy poszaleć i wykorzystać je na poziomie wyższym, niż co do rączki to do buzi. Choć samym mandarynkom nie brakuje niczego, to możemy nimi udoskonalić coś innego. Coś, co często mamy pod ręką. Jak herbata na przykład...

Herbacie samej w sobie, też niczego nie brakuje, chyba że posiadamy jakąś wątpliwej jakości. Wtedy warto ją doprawić. To jest też doby patent, żeby się przekonać do np. zielonej herbaty, która, nie wiedzieć czemu, wciąż nie jest wystarczająco doceniona, pomimo niekwestionowanego, korzystnego wpływu na nasz organizm. 
Krótko o samej zielonej herbacie. Jeśli ktoś twierdził, ze zielona herbata jest niedobra, widocznie nigdy nie pił jej prawidłowo zaparzonej. (Uwaga! Prawidłowo nie zawsze znaczy zgodnie z zaleceniami producenta!). I widocznie pił z torebki. Fuj. Nie róbcie tego w domu. Nie będę się wdawać w szczegółową wiedzę dotyczącą zielonej herbaty, ale zalecam troszkę o tym poczytać, bo warto. Nas na razie interesuje, by zdobyć zieloną, liściastą herbatę, może to być przykładowo:
gunpowder, bądź bardziej delikatna sencha ( będzie napisane na opakowaniu, a jeśli pójdziecie do herbaciarni to na pewno dostaniecie coś dobrego!). 

Teraz pozostaje pytanie, jak to zrobić, żeby było dobre? Otóż ZIELONEJ HERBATY NIGDY NIE ZALEWAMY WRZĄTKIEM! Nawet jeśli na opakowaniu kupionym w markecie debil-producent zalecił inaczej. Woda powinna mieć ok, 70-80 st.C. Mnie się zazwyczaj nie chce czekać, więc wlewam spore trochę zimnej wody, a potem leję wrzątek. Parzymy 2-3 min, następnie odcedzamy fusy! Tak zrobiona herbata powinna nie być cierpka, gorzka itd., ponieważ jest ona dużo łagodniejsza od czarnej.

No to teraz, kiedy podstawy zielonej herbaty mamy ogarnięte, pora przystąpić do przygotowania właściwej herbaty z mandaryńskiem.



Procedury są proste: parzymy sobie zieloną herbatę (najlepiej w jakimś garnuszku), robiąc tylko mały przekręt: dorzucamy kilka goździków. Po odcedzeniu dodajemy kilka plastrów mandarynki i gotowe;D.
Można jeszcze wcisnąć sok z jednej mandarynki (dwóch, pięciu, kilograma...kto ile lubi;p), żeby było bardziej mandarynkowo.

Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć? Siorbajcie herbatkę na zdrowie!;)

wtorek, 29 października 2013

Włoski paluch

Pyszne paluchy z serem na wydziale samogłosek strasznie kuszą. Może nie tak jak precle z czekoladą, ale precle znikają o wiele szybciej. Lecz kiedy jak głód zagląda w zmęczone oczęta delikwenta, to delikwent nie wybrzydza (za bardzo). Kiedyś pomyślałam sobie, że w sumie to nie może być trudne stworzyć takiego palucha. Bo co, ja nie zrobię?

Paluch zrobiony jest z bułkowego ciasta drożdżowego, niby nic trudnego, ale na takie ciasto przepisów mamy krocie. Jak więc odtworzyć rodzaj ciasta, żeby było jak w oryginale? Otóż metodą prób i błędów (nikt nie będzie biegł do piekarni i błagał o przepis, z resztą przepisy są dla mięczaków;P ), na pewno kiedyś się uda (na 90% wtedy, kiedy będziemy akurat chcieli zrobić coś zupełnie innego, ale tak to już bywa). Nie chciało mi się kombinować, więc zrobiłam ciasto jak na pizzę .

Ciasto na pizzę składa się z mąki, zaczynu drożdżowego, wody, soli i odrobinki oliwy z oliwek. Wersja wypasiona zawiera gałkę muszkatołową. Zaczyn przygotowujemy z ciepłej wody, drożdży (takie żywe, w kostce), odrobiny mleka, cukru! (żeby drożdże miały co żreć!), ewentualnie na leniwca z drożdży liofilizowanych.

Formujemy paluchy z  naszego ciasta, dajemy im czas żeby wyrosły, potem serek na wierzch i myk! do piekarnika. To by była wersja minimalistyczna. Ale mnie wersja minimalistyczna nie zadowoliła. Pozwoliłam sobie na bogatości dodać pomidorek, cebulkę i posypać to  ziołami<3 Niesamowite jest to, jak bardzo odrobina zioła (hahaha mój słownik nie łączy nigdy słowa "odrobina" z "przypraw") potrafi zaczarować nasze jedzonko. Bazylii, oregano - nie żałować!

Przyznam się szczerze, że tak pięknie to jeszcze u mnie nie pachniało. Pachniało tak pięknie, że zapomniałam wyciągnąć moje paluchy z piekarnika. Węgiel było czuć tylko troszkę, od spodu...



Gdyby posmarować to ciasto jeszcze trochę jajkiem lub wodą, zapewne byłyby bardziej rumiane. Najważniejsze, że były pyszne! Żadnych widocznych uszczerbków na zdrowiu, eksperyment zaliczam więc do udanych. ;)

piątek, 11 października 2013

Placki dla zuchwałych

Zaleca się, aby wszystkie osoby wyczulone tablice kalorymetryczne pominęły ten post, z tego powodu, że dziś będzie tłusto. Dziś będzie kalorycznie. DZIŚ BĘDZIE SIŁA! Niech sobie jedzą swoją sałatę, a resztę zapraszam na wyżerkę. ;)

O plackach ziemniaczanych można by napisać dużo. Tylko po co, skoro najważniejsze jest to, że są takie pyszne, a zamiłowanie do nich przekazywane jest z dziada pradziada na wnuczęta, które pod babcinym okiem zjadają swoje pierwsze placki ziemniaczane z cukrem...

O walorach smakowych zapewne nie trzeba nikogo przekonywać. Jest tylko jeden sęk w tej pięknej historii, a mianowicie bardzo czasochłonne przygotowanie. Poczynając od obierania ziemniaków (ja robię z co najmniej 2kg...), poprzez ich starcie, na usmażeniu kończąc. Dla wygody jakiś bardzo cwany człowiek wymyślił elektryczne maszynki do mielenia <3, choć miłośnikom hardkoru polecam tradycyjne tarki analogowe.

W tym wypadku przepis nie zawsze jest dobrym pomysłem, gdyż wszystko zależy od jakości ziemniaków. Jedne są bardzo wodniste, inne mniej, a jeżeli nie chcemy mieć oleju w oku radzę odrzucić posiadane przepisy i składniki dodawać na oko. Obrane surowe ziemniaki trzemy na taką paćkę razem z kilkoma cebulkami. Solimy (dość dużo) i pieprzymy ( też sporo, ale upuszczanie pieprzniczki do środka to raczej zły pomysł). Potem kilka łyżek mąki ziemniaczanej i mniej więcej tyle samo mąki pszennej. Do tego ze 2 jajka (w zależności od wyjściowej ilości ziemniaków) i mieszamy dokładnie, sprawdzając konsystencję (jak masa będzie wydawać takie śmieszne plumkania to jest OK).  No i smażymy na dość dużej ilości oleju, aż nasze placki nabiorą pięknej złocisto brązowej barwy.

Z czym to się je? Jak kto woli. Jedni lubią same, inni z cukrem, ze śmietaną, smażoną na maśle kapustą kiszoną z kminkiem. Ja jestem leniwa i zazwyczaj robię z ciemnym sosem z torebki :P No dobra, czuję się trochę jak kulinarny zdrajca, ale smażenie jest na tyle wykańczające, że potem już nie chce się szaleć. Jak mam to podsmażam i wrzucam do tego sosu jakieś pieczarki, można dodać jakiś ziółek, np. tymianku. A potem już tylko to, co najprzyjemniejsze, czyli konsumpcja!

Ostatnio zauważyłam, że zawsze dyżur w kuchni i odgórna matczyna dyrektywa obiadowa na placki przypada mnie. Przypadek? Nie sądzę... Nie śmiem wątpić, że po prostu robię najlepsze placki ziemniaczane w domu, jednak teoria znalezienia łosia do ich przygotowania też jest dość  prawdopodobna...
Ale przecież robione przez siebie nie tuczy. Hehehe ];->

Zawsze można sobie potem strzelić pu-erha.
Smacznego! 

niedziela, 6 października 2013

Plum!

Dzisiaj postanowiłam upiec chleb, dlatego wpis będzie o cieście ze śliwkami. Świętej pamięci cieście ze śliwkami. 





Chleb oczywiście jest eksperymentem. Jak wyjdzie to się podzielę, informacjami oczywiście. W każdym bądź razie od chleba się zaczęło. A raczej od czekania, aż ciasto wyrośnie. Nie cierpię czekać, a że dzisiaj choruję na nadmiar energii, postanowiłam zrobić coś kreatywnego. I wtedy zobaczyłam śliwki. Patrzyły na mnie swoimi śliwkowymi oczkami, błagając o litość... Nie tym razem.

Pojawiła się idea: ciasto kruche ze śliwkami  i kruszonką. Plum pie. No to wzioom. Ciasto kruche- procedura standardowa. W sumie miałam rozkminę, dlaczego ciasto kruche wsadza się do lodówki przed wałkowaniem? Moja matka od 20 lat nie wsadza do lodówki i wychodzi pyszne. Z tym, że ona ma talent i jest ciastkarzem. Jednak patrząc jak moje ciasto po kolejnym dosypaniu mąki ciasto topi się w rękach, zrozumiałam ;) Ale, żeby było jasne,  oczywiście do lodówki nie wsadziłam. Znowu trzeba by było czekać...

Śliwki wydrylowałam zanim wzięłam się za ciasto, mając nadzieję, że matka wróci wcześniej i jednak ona się tym zajmie. Ale nie. Trudno. Duża blacha, papier i wałkujemy (mam taki mały, cwany wałeczek). Potem mój ulubiony etap, czyli dźganie ciasta widelcem (to ma czemuś służyć). Potem posypać nasze ciasto cienką warstewką kakao i już można kłaść śliwki. I na wierzch kruszonka. Udało mi się ją nawet zepsuć. Wcale się nie kruszyła. Musiałam więc poskubać to... coś... na mniej/więcej kulki i posypać to jakoś... No i do pieca. 220 st., aż się upiecze. I jest czas na posprzątanie miejsca zbrodni... kulinarnych.

No, a potem już tylko jeść. Dobre było. O dziwo... Nie zdążyło nawet ostygnąć.
Życie było by nudne, gdyby nie eksperymenty. Nie ma takiej frajdy, kiedy się wie, że wszystko wyjdzie ;D

wtorek, 1 października 2013

Ciastki owsiane

Ostatni wypiek, czyli eksperyment pt.: "Ciastki ryżowe z zieloną herbatą" był nie do końca udany, choć jadalny. Dlatego w ramach szybkiej poprawy reputacji postanowiłam sobie zrobić pożywne ciasteczka/placuszki owsiane. Wyszły pyszne, ledwo upiekłam jedną blachę, a już jej nie ma. Druga siedzi w piecu, mam nadzieję, że uda mi się ją jakoś skitrać, bo będzie jutro głód i zgrzytanie zębów w czasie zajęć...

Najbezpieczniejszą opcją, gdy się mieszka z bandą łasuchów-pożeraczy wszechświata, jest robienie takich paskudztw, których nie pożrą od razu (kiedyś i tak zjedzą, ale tak będzie więcej dla mnie...). Jednak niestety na wrodzony talent nic się już nie poradzi... ;)

Przejdźmy do ciastków. Przygotowanie jest proste. Potrzebujemy tylko mleka, płatków owsianych, masła, jajka, trochę mąki oraz wszystkiego co nam się nawinie pod ręce. Gotujemy bardzo gęstą owsiankę z masłem (na szklankę mleka tak z pół kostki), uważamy żeby nie wykipiało, jak się zagotuje ściągamy z ognia. Potem wrzucamy jajko (trzeba je szybko i dobrze rozmieszać). Nooo i potem się zaczyna.... Ja wsypałam tam jeszcze płatków ryżowych, sezamu, kaszy manny, słonecznika... na co kto ma ochotę! Potem dosypuje się mąki i proszku do pieczenia, dobrze rozmieszać, aż będzie mieć odpowiednią, ciastowatą konsystencję.
Co do cukru, to mogą być na słono, lub na słodko, pole do popisów! Ja osłodziłam je miodem, jeszcze w fazie owsianki w garnku. Nakłada się je łyżką na papier, przy czym łyżkę najlepiej zanurzać co jakiś czas w wodzie, bo wtedy ciasto nie będzie się nam przyklejać. Masa nie jest jakoś super plastyczna, chociaż pewnie dałoby się ją jakoś ŁADNIE nałożyć, ale oj tam... Mnie i tak wychodzą brzydkie. No to: do piekarnika!

Nie pieczemy tego w zbyt wysokiej temperaturze (max 200 st. Celsjusza), chyba że chcemy je przypalić (tak, zjedli takie przypalone). Pieczemy, aż się upieką (huehuehuehue), tj. będzie  już czuć ładny zapach ciastków. Jeżeli nie ma się piekarnika z termoobiegiem (czy jak to się tam nazywa) to warto je przewrócić, żeby się zarumieniły z obydwu stron. No i potem to już tylko jeść. Albo chować do sejfu.



W tych ciastkach najlepsze jest to, że obojętnie co tam wrzucimy zawsze wyjdą. No chyba, że się jest kulinarną pokraką, chociaż sypiąc wszystko na oko (<3) nie da się ich zepsuć. Własnie dlatego nie lubię przepisów, jedno odstępstwo od receptury i zaraz wszystko się...
Smacznego!

niedziela, 29 września 2013

Knutella

Dzisiejszy dzień przyniósł smutną wiadomość. Pmnożona razy poweselny kac, sprawia, że pomimo resztek słońca na zewnątrz panuje jakaś taka słota... Na osłodę dnia rozgrzebiemy dzisiaj nigdy nie porzucony przeze mnie wątek zrobienia czekolady.


Smutna wiadomość dotyczy oczywiście zdjęcia z anteny pewnego radia Gastrofazy. Mój sentyment wynika z tego, że była to audycja, która inspirowała mnie jeszcze w czasach, kiedy nie umiałam gotować (ha!ha!ha!). Kto słuchał wie o co chodzi. Kto nie słuchał, niech żałuje, bo tak poetycko wpojone ogarnięcie kulinarne jest rzeczą dającą sporo satysfakcji. Łezka w oku...

No ale zanim się całkiem rozkleimy wróćmy do czekolady. Próby stworzenia swojej własnej tabliczki czekolady idą mi jak po grudzie, ale natura eksperymentatora nie daje spokoju. Tym razem byłam blisko. Doszłam do etapu pasty czekoladowej. Dobra rzecz, kiedy skończy się nutella czy tam inne czekoladowe smarowidło.

Bazą jest oczywiście masło. Może być klarowane, nie musi (jak się je stopi to się łyżką zbiera te białe farfocle). Miesza się je z dużą ilością cukru, można dodać trochę mleka, albo najlepiej śmietany (max dwie łyżki). No i oczywiście kakao. Samo kakao ma bardzo przyjemny zapach, lubię się nim czasem zaciągnąć jak mam podlejszy humor. Kakao jest zdrowe, zawiera dużo magnezu. ;)
Wszystko mieszamy w garnku na wolnym ogniu (tak się mówi, nie? chociaż wolny ogień brzmi trochę bez sensu...), aby odparować jak najwięcej wody.
Mieszania jest dużo, żeby się nie przypaliło i nabrało miłej kremowej konsystencji.

Doprawić to można np. wanilią, chili, pieprzem, kandyzowanymi skórkami cytrusów, orzechami, kokosem, wszystkim naraz, albo nawet niczym.

Masa będzie mieć konsystencję masła, idealne do posmarowania świeżej bułeczki czy jakiegoś w miarę jadalnego chlebka. Można wlać do słoika i udawać, że to nutella, choć będzie mieć dużo mniej kalorii, bo przecież wszystko co zrobimy sami nie tuczy.

No i nie wsadzamy tego do lodówki. Poważnie, odradzam...tak samo jak wkładanie tego później do mikrofalówki...

środa, 25 września 2013

Grunt to dobra herbata.

Jako że już kilkakrotnie wspominałam o herbacie przy okazji niektórych pyszności, doszłam do wniosku, że powinnam wytłumaczyć dlaczego herbata jest taka ważna. A jest ważna, ponieważ na punkcie herbaty mam lekkiego bzika.

Ale to ładnie, zgrabnie ujęłam. :D Herbaty spijam hektolitry, a i to nie jakieś minetki w torebce, tylko prawidłowo zaparzone susze wyższego sortu. No z tym wyższym sortem to na razie bez szaleństw, ale karta stałego klienta w pewnej sieci sklepów z herbatą tłumaczy wiele. 


Miłość do herbaty wykoleiła mnie jeszcze w czasach gimbazjum, kiedy to odkryło się małą sympatyczną herbaciarnię w Glajwitzach.
I kiedy człowiek dowiaduje się, że jest coś więcej niż "zwykła" nagle napada go Szał Eksploratora. Bowiem są na świecie herbaty, o których nie śniło się waszym fizjologom.

Nie będę opisywać wszystkich herbat, bo to możecie sobie znaleźć sami. Skupię się tylko na jednym rodzaju, moim ulubionym, a mianowicie na herbacie czerwonej a.k.a. Pu-Erh.

Czerwonej herbaty nie sposób pomylić z żadną inną. Po pierwsze dlatego, że jest intensywnie czerwona, po drugie przez jej charakterystyczny ciemny, orzechowo-korzenny zapach. Jednym słowem Pu-Erh strasznie śmierdzi. Ale za to jak smakuje! No właśnie, smakuje dokładnie tak, jakby ktoś nasypał do kubka ziemi ogrodowej i zalał wodą. Dlaczego więc tak bardzo ją lubię? Od dobrych kilku lat zadaję sobie to samo pytanie...

Może przyjrzyjmy się jej właściwościom:
-oczyszcza organizm z toksyn
-jest dobra na kaca ;)
-poprawia metabolizm
-zapobiega wchłanianiu się tłuszczów
-jest tak paskudna, że nikt nie będzie chciał jej ukradkiem podpijać
(nie wiem jak wy, ale według mnie każdy, kto pije coś z mojego kubka, szczególnie gdy to coś w środku jest tym, co akurat przed chwilą sobie zrobiłam, bo miałam na to smaka, powinien być skazany na tortury godne Hiszpańskiej Inkwizycji).
Pewnie jest ich jeszcze dużo więcej, ale te są moim zadaniem najważniejsze.

Po jakimś czasie do zapachu i smaku można się przyzwyczaić, a nawet ekstremalnie go polubić. Pu-Erh ma więc tylko ziemisty posmak, no... smakuje po prostu Pu-Erhem.

Trochę zasad co do parzenia, czyli jak to się je.
Wybieramy oczywiście liściastą wersję, torebki są dla mięczaków. Nie zalewamy tym bąbelkującym wrzątkiem, tylko takim 1-2 min przestudzonym. Parzymy 3-5 min, następnie odcedzamy fusy, które możemy parzyć jeszcze kilkakrotnie. Najlepszy Pu-Erh jest z drugiego parzenia (nie ma tak intensywnego zapachu). No i najlepiej wypić sobie kubeczek po każdym posiłku. Chociaż ja tam walę z dzbanka cały dzień. ;)
A! I rzecz najważniejsza! Nie pijemy wrzątku, chyba, że chcemy sobie poparzyć mordę. Nie ogarniam jak niektórzy ludzie piją herbatę, kawę czy cokolwiek zaraz po zaparzeniu, najczęściej przy tym lekko siorbiąc. W ogóle przecież nie czuć smaku;o Moja herbata zawsze musi ostygnąć (nie do końca zimna, ale lekko przestudzona), co być może stanowi główny powód do spijania jej przez przypadkowych współmieszkańców...

Polecam wypróbować, najlepiej w dobrej herbaciarni, chociaż nie jest to herbata jakoś szczególnie wymagająca. 

Na zdrowie!

sobota, 21 września 2013

Foochky

Dobrze czymś się inspirować. Najlepsze w gotowaniu jest właśnie to, że możemy sobie ugotować co nam się żywnie podoba. Dziś postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się zrobić pyszność, którą miałam okazję próbować w Sanoku. No i nie udało się. Zrobiłam lepszą...

Sprawa dotyczy potrawy nazwanej tajemniczo FUCZKI. Pierwsze moje skojarzenie było oczywiście z Fruczakiem gołąbkiem (taka ćma, co lata jak koliber), na szczęście z ćmami nie miało to nic wspólnego. Miało za to dużo wspólnego z naleśnikami i kiszoną kapustą.

Wykonanie jest bardzo proste: robimy ciasto naleśnikowe, podgotowujemy kiszoną kapustę z dodatkiem soli,  kminku (osobiście za kminkiem nie przepadam, ale do wszelkich wariacji z kiszoną kapustą jest spoko) oraz pieprzu ziołowego (jedna z moich ulubionych mieszanek przypraw, poza curry). Kapustę odsączamy z wody, trochę przestudzamy, kroimy i wrzucamy do ciasta naleśnikowego. Teraz wystarczy dodać więcej soli, pieprzu i smażymy jak placki ziemniaczane na dość głębokim oleju.

Oryginalne fuczki były podane ze śmietaną. Dobry pomysł, bo w sumie lubię śmietanę (np.: na pierogach!), ale równie dobrym pomysłem okazał się sos z pieczarek (cebulka i pieczarki podsmażone na oleju, z solą, pieprzem i pieprzem ziołowym, zagęszczony wodą z mąką). Volia!




Do tego herbatka, najlepiej czerwona <3 omnomnom.

Nawet moi domowi pożeracze docenili ich smak, czyli było bardziej jadalne niż zazwyczaj. Polecam poszukiwania inspiracji po regionalnych karczmach, bo nigdy nie wiadomo co dobrego nam wyjdzie...



czwartek, 19 września 2013

Spadaj na szczaw!

Dzisiaj cofniemy się do czasów prehisterycznych, kiedy to ludzie siadali w kółko, gapili się na siebie i byli z tego powodu bardzo szczęśliwi...Dzisiaj cofniemy się do czasów przedszkola...

Wspomnień czar, smaki dzieciństwa, podróż w przeszłość, blablabla, dziś będzie zupa szczawiowa. Choć akurat ja okres przedszkola wspominam źle, bo kazali mi leżakować, kiedy ja miałam akurat ochotę się bawić. To dorośli powinni mieć w pracy leżakowanie, a nie gówniarze (też pewnie dorośli to wymyślili, bo sami chcieliby sobie czasem uciąć drzemkę). Poza klasycznym repertuarem w przedszkolu, czyli paskudnym kakaem z kożuchem (fuj!), kanapkami z pastą jajeczną, królową stołówki była właśnie zupa szczawiowa.

Zalet ma wiele, szybka, sycąca, kwaskowata (lubię!), wspaniale rozgrzewa w takie paskudne, deszczowe dni. Przyjrzyjmy się procedurom wykonania.
Szczawiowa składa się z bulionu  i szczawiu ze słoika.

No dobra, podzielę się z wami moją sekretną recepturą.
Bulion gotujemy na obojętnie jakim mięsku, kto co lubi (to tajemniczo brzmiące, niczym bolerko, słowo bulion oznacza po prostu rosół). Jak już przestanie kipieć i zbierzemy całe to paskudztwo z wierzchu, to wrzucamy pokrojoną w talarki marchewkę, pietruszkę i seler. Solimy, dużo pieprzymy i baza do wszystkich zup gotowa.

Co dalej? Ja lubię sobie dodać do zupy małą, pokrojoną cebulkę, lubczyk i natkę pietruszki. Jeśli robimy szczawiową wrzucamy słoik szczawiu, a raczej jego zawartość do bulionu (ja miałam akurat taki domowej roboty; sama nie umiem robić takich przetworów, no w sumie to pewnie umiem, ale jeszcze nie próbowałam, jednak na razie mam od tego ludzi^^). Jak się trochę pogotuje, to zabielamy to śmietanką. Żeby się nie zważyła patent jest taki: nabieramy trochę gotującego się bulionu do szklanki, dodajemy do tego 2-3 łyżki śmietany, mieszamy, a potem wlewamy z powrotem do garnka, cały czas mieszając.

Zupkę podajemy z makaronem ugotowanym aldente (kolejne trudne słowo, które oznacza "niedogotowany, tak jak lubię"). No i smak dzieciństwa gotowy. W sumie nie jest to smak dzieciństwa, bo oczywiście robię lepszą.


Dobra, miałam nie zdradzać sekretów, ale się zlituję. Dodałam trochę pieprzu ziołowego i troszkę sproszkowanego imbiriu, ale ciii... nic nie wiecie jak coś ;) 

Jedzcie zupkę, bo zdrowa!

wtorek, 17 września 2013

Baking Bad

Co zrobić, żeby było szybko i dobre? Bułeczki drożdżowe.

Przed wyjazdem w góry, chciałam zrobić coś, co można by było zjeść sobie w drodze, a nie byłoby to kanapką, ponieważ chleb jest paskudny. Padło więc na wypiek drożdżowy- bułeczki z nadzieniem. Czy pomysł był tak tragiczny? Zobaczmy...




...


Zrobienie ciasta drożdżowego było proste: trochę mąki, trochę cukru, jakieś jajko, kilka łyżek klarowanego masła, no i oczywiście drożdże rozrobione w mleczku z cukrem. Procedura taka że suche mieszamy, drożdże rozrabiamy w szklance, jak zaczną się pienić wlewamy do mąki, a potem reszta i naszą boską łapką wyrabiamy to ciasto. Nic trudnego.

Najlepszy etap- nadziewanie. Miałam trochę jeżyn, więc kilka wypchałam całymi jeżynami, kilka rozgniecionymi z cukrem, miałam też trochę pasty czekoladowej (jedna z licznych prób zrobienia swojej własnej tabliczki czekolady), więc upchnęłam trochę do bułeczek. Zgrabnie utoczone kulki (jak pyzy) MYK! na blachę i do piekarnika. Dzieci nie róbcie tego w domu. Jak widać na załączonym powyżej obrazku całe nadzienie postanowiło wydostać się na zewnątrz. (Noooo prawie całe).
O dziwo w smaku okazały się jadalne, a nawet sycące.




Na obrazku widać chytrą łapkę mojego brata, który postanowił zeżreć mi jedną bułeczkę. Niedoczekanie!

Rumiany kolor bułeczki zyskały dzięki posmarowaniu jajkiem przed pieczeniem (patent podpatrzony od matki).
Kuchnia nie spalona, żadnych ran ciętych ani podpalanych. Ha!

Przepisy są dla słabych! ;P

wtorek, 3 września 2013

Brzydkie i niedobre.

Dziś podjęłam kolejną próbę stworzenia czekolady. Jeszcze nie wiem, czy zakończyła się powodzeniem, więc wrzucę wam coś z serii jurajskich wypieków: BRZYDKIE I NIEDOBRE.


Generalnie większość ciast mi nie wychodzi. Ciasteczka czasem tak (o ile ich nie spalę). Kiedyś postanowiłam zrobić coś bardzo kreatywnego w ramach alternatywy do listy zadań z matematyki.
Zabawy był cały dzień.

Najpierw trzeba było zrobić kruche ciasto (masło, mąka, jajko, cukier, cukier wanilinowy, pół łyżeczki proszku do pieczenia-nie ma przepisu, zawsze robię na oko). Potem wysmarowałam olejem i wysypałam bułką tartą (albo to była mąka...) foremki do babeczek i paluszkiem rozgniotłam kulkę ciasta, żeby powstały takie ładne, zgrabne miseczki. (No z tym zgrabne to trochę przesadziłam, wszystkie moje wypieki wyglądają paskudnie.)

Kiedy się upiekły zaczęłam je nadziewać. Najpierw łyżka skondensowanego mleka z puszki o smaku toffi, potem taki cytrynowy glut (sok z cytryn, cukier puder i łyżka mąki ziemniaczanej-robi się to jak kisiel, chyba jeszcze wcisnęłam tam żółtko z jajka ale nie pamiętam już). Na koniec posypałam to kolorowymi kandyzowanymi skórkami z cytrusów.

Nikt nie potrafił zjeść więcej niż 3 sztuki... xD

 BA DUM TSS!

Za słodko się robi. Kto chce coś słonego/pikantnego ręka do góry!

piątek, 30 sierpnia 2013

Naleśnixy vol.1

Uwielbiam naleśniki. Mogłabym je żreć tonami. Prosto z patelni, z cukrem, z dżemem, z nutellą, na słono ( te uwielbiam jeszcze bardziej, bo przejadły mi się te na słodko). Nie jestem jeszcze Mistrzem Naleśnikarstwa, ale się staram. Kłamałam. Jestem bossem mojej naleśnikowej mafii.


Przepis na naleśniki zna każdy: szklanka mleka, szklanka mąki, jajko i szczypta soli. Nigdy go nie zastosowałam, zawsze robię na oko. I zawsze wychodzą. Można je usmażyć na wiele sposobów: na dużej ilości oleju, na mniejszej, wlewając olej do ciasta- w zależności od rodzaju patelni jaki mamy. Osobiście rękami mojej matki dorobiłam się ceramicznej patelni do naleśników, choć mam nadzieję, że kiedyś zdobędę taką epicką, z rękojeścią jak u miecza. ;)

Naleśniki mogą być bardziej lub mniej puszyste, grube, cieniutkie, chrupiące lub nie, kto co lubi, albo raczej jakie wyjdą;P Z resztą w robieniu ich nie ma zbyt wielkiej filozofii, więc pewnie niepotrzebnie się rozpisuję. Z sekretów, to przyznam się, że używam mąki typu 650 (cokolwiek to znaczy). Generalnie zasada jest jedna: jeżeli twoje naleśniki wyglądają tak: 




-robisz to źle.

Skupmy się teraz na farszu. Dziś będzie prawie klasycznie, bo na słodko. Z kremem chałwowym.

Żeby przygotować krem chałwowy potrzebujemy: chałwy(!) i śmietany/kefiru/jogurtu. Trzeba to razem utrzeć na jednolitą masę w proporcjach jakie lubimy, z tym że z chałwą nie przesadzamy, bo będzie za słodkie. Mnie znudziło ucieranie więc zostały takie grudki, ale oj tam. Jak chcemy, żeby było bardziej zajebiste to możemy do środka wrzucić wiórki kokosa, kakao albo suszoną żurawinę, orzechy... w sumie co tam nam wpadnie w nasze cudne łapki.
Smarujemy kremorem i możemy wcinać. ;D 




Jako że chałwa jest słodziutka i nie można tego zjeść za dużo, polecam kwaskowe jabłuszka w cieście (naleśnikowym oczywiście, z dodatkiem cynamonu). Jak ktoś lubi bardzo kwaśne, można obrane kawałki polać sokiem z cytryny. Plasterki, kostki, kawałki, jak kto pokroił, zanurzamy w cieście i sruuuu na głęboki olej. Smażymy krótko, na bardzo mocno rozgrzanym oleju, bo chciwe jabłuszka lubią wpijać olej. Żeby poszło w cycki, najlepiej przepić to gorzką herbatą (czarny Assam, zielona, a najlepszy byłby Pu-Erh<3).

Naleśnixy omnomnomnomnom.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Przerośnięty ogór z grila

Dziś z racji nagłego przypływu weny i kończącego się powoli sezonu będzie trochę o grillowaniu. Na warsztat wzięłam cukinię ( dla wszystkich którzy nie rozróżniają- cukinia to nie to pomarańczowe, nie to fioletowe, tylko to zielone, co wygląda jak przerośnięty ogórek). 


Zasadniczo to nie jestem mistrzem grillowania, jest to dla mnie dymiąca sztuka obca, ale czasem w okresach napływu kreatywności przychodzą do głowy różne pomysły. Zarówno głupie, jak i te nie do końca.
A zaczęło się to od zakupienia 3 sztuk cukini w pobliskim markecie (tak, była promocja). W jakiejś mini mini książeczce z przepisami na Grill znalazłam jedną notatkę o cukini, trzeba było ją tylko trochę podrasować.

Sama cukinia jest trochę mdława, więc trzeba ją dobrze doprawić. Zrobiłam więc sos z oliwy z oliwek, soli (nie żałować!), pieprzu, połówki cytryny i czosnku. Oczywiście trzeba było go poddać tajemniczej reakcji przegryzania ( jak pięknie można powiedzieć na dyfuzję <3 ). Cukinię kroimy w takie talarki (1,5-2cm), potem polewamy sosem. Żeby nie było tak oczywiste, dodałam jeszcze garść posiekanej bardzo drobno mięty pieprzowej (świeżo zerwanej z krzaczka) i garść oregano (też zerwane z krzaczka, ale lepsze byłoby suszone, wkruszone do sosu). No i potem na gryla.

Wędziło się, aż nie zmiękło i nie odbiła się kratka (nie za długo). Poza tym, że połowa wpadła mi do węgla (niech żyje zwinność!) nie było to jakieś super trudne. I wyszło takie coś:





Chyba było dobre, bo bardzo szybko znikało, tylko trzeba było trochę dosolić. Na razie jeszcze nikt nie umarł, więc eksperyment się udał! ;)

Tylko troszkę za bardzo było dym czuć. Przepraszam, kłamałam. Nie mam grilla tylko taką jakąś wędzarnię ;(  Z grilla pewnie byłoby jeszcze lepsze^^

PS
Śmierdzę dymem.

sobota, 24 sierpnia 2013

Maiden's blush

Owocki są dobre. Poza tym, że są bombą kaloryczną, oszałamiają różnorodnością smaków;D
W dzisiejszym odcinku skupimy się na diabelskim pomiocie, zwanym Sauatką Owocową.

Nienawidzę sałatek, szczególnie tych, które zawierają majonez. No są paskudne po prostu, nie sztuka nawrzucać rzeczy do miski i zaklajstrować to białą kupą, która zazwyczaj jeszcze bardziej psuje cały smak...

Sałatki owocowe są bardziej do przejścia, chociaż samo słowo "sałatka" brzmi głupio, w dodatku nazywa się tak zazwyczaj mieszanki, w których dla zmyłki właśnie sałata nie występuje. Ale tak to już chyba bywa- jeśli musisz coś nazwać nagle masz pustkę w głowie lub przychodzą ci do głowy same głupotki. Prym w tej dziedzinie wiodą anglojęzyczni nazywacze ciem ( chociaż nie powiem, polskie nazwy też są zacne, nie tylko nocnych motyli, na zachętę zostawiam wam ekscentrycznie brzmiący Podejźrzon rutowaty)- jeden z ostatnio zaobserwowanych przeze mnie okazów został posiada poetyckie miano Maiden's blush. Brzmi to o wiele lepiej niż sałatka, choć zasadniczo znaczenie jest tak samo bezsensowne.

Wracając do owocków. Fajnie sobie jakiegoś schrupać, ale prawdziwy szał zaczyna się, gdy owocek jest jakoś oryginalnie podany. Kiwi już nie robi na nikim wrażenia, natomiast kiwi na patyku polane czekoladą jest już taaaaaakie superextra;D
Więc można szaleć i mieszać wszystko ze wszystkim, a im bardziej kolorowe tym wygląda jakoś tak...smaczniej.

Przedstawiam więc Państwu szaloną letnią przekąskę Maiden's blush (hahaha)





Jak nie trudno zauważyć, mix zawiera brzoskwinie, jeżyny i arbuza ( a w tle kubeczek z Brutala, pusty ale jest lans;p). Można by to polać bitą śmietaną lub czekoladą dla większej zajebistości, dodać jakiś ziarenek np. słonecznika, dyni, byle tylko nie posypywać tego cukrem! (dodawanie cukru do owoców, jest jak dolewanie wódki do piwa)

Cały fenomen opiera się na tym, że rączki brudzimy tylko raz, a potem możemy zalegnąć przed komputerem i powoli podgryzać owocka używając widelca (bo normalnie nikt chyba nie je np. nektaryny widelcem?) i nasze łapki nie kleją się od soku. Jest to też sposób na zaspokojenie ciekawości, co by było gdyby zmieszać ze sobą takie a takie nuty. Chociaż tak naprawdę dalej wszystko smakuje tak samo...

Jedzcie owocki, bo zdrowe!

czwartek, 15 sierpnia 2013

Szatan z kawy

Dziś miał być przepis na czekoladę, ale z racji tego, iż trzeba dopracować procedury będzie troszkę o kawusi.

Kawusia jest pyszna. Kto ma ekspres ciśnieniowy, wie o tym najlepiej. Kto nie ma, może zasiorbać dobrą kawusię na mieście.
Może też zrobić kawusię w swoim domku.
Kawusia elegancko pobudza, można ją doprawiać wszystkim czym się da (np. cynamon, imbir, cukier waniliowy, mleko i bita śmietana<3). Zawsze miło wyszperać jakiś sekret baristów i zrobić sobie moccę (kardamon, kakao i biała czekolada w espresso). Dziś poznacie mroczniejszą stronę kawusi. Poznacie Szatańską Kawusię.

Przygotowanie Szatańskiej Kawusi zajmuje troszkę czasu. Najpierw trzeba zaparzyć mocną kawusię z gruntem. Potem dodać trochę mleka, zamieszać łyżeczką i zostawić ją w środku. Następnie czekając, aż troszkę ostygnie puszczamy muzykę wiejącą zuem i mhrokiem. A teraz najważniejsza część: otwieramy podręcznik do chemii organicznej i powoli sączymy naszą kawusię. Nadmiar zła w otoczeniu spowoduje, że na szklance wytrąci się szatański kocur.
Et Voila!




UWAGA! Okres sesji potęguje efekt!

środa, 14 sierpnia 2013

Cała kuchnia w oleju

Każdy lubi czipsy.

 Nawet, jeśli przed wysuszonym dietetycznym maniakiem postawisz miskę, zeżarłby ją całą, gdyby nikt nie patrzył. Poza tym czipsy są cennym źródłem konserwantów. No chyba, że zrobimy je sobie sami.

Okazuje się, że zrobienie czipsów poza czasem wymaga tylko oleju i ziemniaków. Zastanawiacie się pewnie, jak pokroić kartofla w tak cieniutkie plasterki. Pomocna okazuje się skrobaczka do marchwi, dokładnie ta sama, którą przed chwilą obieraliście ziemniaki ( nie wiem jak wy, ale ja nożem wycinam piękne sześciany z ziemniaków).

Samo smażenie na głębokim oleju nie jest trudne, poza tym, że strasznie sobie pryska. I jeszcze trzeba nie spuszczać czipsów z oczu, bo mają wredną tendencję do zmieniania się z lekko złocistych w całkiem czarne w ciągu ułamka sekundy.
I zanim usmażymy całość, musimy wykazać się silną wolą, by nie zjeść wszystkiego od razu...
Smacznego! Zrobione przez siebie nie tuczy! xD