wtorek, 26 sierpnia 2014

Japcok


Jabłka stały się ostatnio modne, z wiadomych powodów. W sumie nic w tym złego, są przecież zdrowe i pyszne. Zawierają dużo korzystnych dla zdrowia polifenoli i pewnie masę innych związków chemicznych, nad którymi nie będę się rozwodzić. Jabłka są bardzo wdzięcznym tematem w kuchni, można je wcisnąć dosłownie wszędzie: do schabu, szarlotki, dżemoru, pieczonego z rozmarynem kurczaka, można wycisnąć z niego sok, zrobić sorbet, usmażyć w cieście naleśnikowym, upiec z cynamonem i ryżem, wysuszyć w plastrach na czipsy...Dzisiaj skupimy się nad szaloną naturą jabłek, która ujawnia się w kontakcie z drożdżami. Tak moi drodzy, zrobimy alkohol. Pragnę jednak zaznaczyć, iż NADMIERNE SPOŻYWANIE ALKOHOLU NIE JEST ZDROWE, a osoby poniżej 18 roku życia nie powinny czytać tego wpisu (przykro). ;P


Dlaczego więc warto zrobić cydr? Bo jest smaczny ;D

Rodzajów cydru  jest sporo, przepisów jeszcze więcej. Od wytrawnych po słodkie, z przyprawami i bez, bąbelkowe oraz pozbawione bąbelków, z soku albo z całych jabłek...Ja przedstawię wam swoje procedury na wytrawny cydr bąbelkowy. Potrzebne nam będą jabłka(niecałe 2kg), liofilizowane drożdże, fermentor i woda oraz butelki do których cydr rozlejemy (no wiadomo: korki/kapsle do butelek).


PROCEDURY
1)Słodkie jabłka pozbawione gniazd nasiennych i pestek ścieramy na tarce/drobno kroimy razem ze skórką. Przygotowujemy fermentor (ja używam butelki po wodzie mineralnej, 5l ) i wrzucamy do niego jabłka.
2) Pół łyżeczki drożdży wsypujemy do litra ciepłej wody ze szklanką cukru, czekamy aż mikroby zaczną "pracować"-powinniśmy poczuć lekki zapach alkoholu. Wtedy zalewamy tym nasze jabłka w fermentorze i uzupełniamy wodą. W zalezności od tego jak kwaśne były nasze jabłka możemy dosypać więcej cukru, uzupełniamy fermentor wodą(nie do pełna!), przykrywamy go gazą, następnie odstawiamy w ciepłe miejsce. 3)Do następnego dnia mamy spokój.
Jeśli poczujecie zapach drożdży i jabłek w całym mieszkaniu, a wokół fermentora będą kałuże lepkiej cieczy to znaczy, że nie posłuchaliście i nalaliście za dużo wody w pkt 2).
4) mieszamy nasz cydr przez 3 dni rano i wieczorem
5) Czas na odcedzenie resztek jabłek. Ja używam sitka i garnka. A potem przelewam cydr do czystego fermentora (czyli butli po mineralnej), zakręcam, a po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach lekko luzuję korek, żeby dwutlenek węgla mógł wylecieć, ale  tlen nie wlatywał do środka(a stanie się tak, gdy w środku butelki zrobi się niewielkie nadciśnienie). Jest to zabieg niezwykle ważny, ponieważ nie chcemy żeby a) rozsadziło nam butelkę, b) zrobił nam się ocet. Zawsze można użyć rurki fermentacyjnej, ale jestem zbyt leniwa, żeby szukać takiej pasującej do mojej butelki/robić uszczelki itd.
6) Cydr sobie czeka. Ile? Dobre pytanie. Dwa-trzy dni. Tydzień. Zależy. Staramy się nie ruszać tej butelki, wtedy zobaczymy, że na dnie zbiera się osad. To są "zdechłe" drożdże. Nie chcemy już ich w naszym cydrze, więc staramy się ich nie wzburzyć.
7)Zlewanie. Wężykiem zlewamy cydr znad osadu do butelek. Teraz przygotowujemy roztwór wody z cukrem-chcemy, żeby cydr był bardziej słodki oraz żeby były bąbelki. Kapslujemy/korkujemy. I...
8) Czekamy. Tak co najmniej dwa tygodnie. Po tym czasie cydr powinien dojrzeć, znowu zbierze się osad na dnie butelki i będą bąbelki. Im dłużej sobie poleży tym lepszy będzie (tak, sprawdziłam, trzeba poczekać).


Potem zostaje już tylko go schłodzić i gotowe. Można przyszpanować przed znajomymi. Można także zrobić sobie z nim zdjęcie i wrzucić na fejsa (że niby na złość Sami Wiecie Komu). Albo po prostu wypić.

Jeśli nie lubicie wytrawnych trunków należy dodać wody z cukrem na etapie 2). Można też wtedy dodać przyprawy (imbir, cynamon, goździki). Kusi mnie, żeby przy rozlewaniu (7)zamiast wody z cukrem dodać wody z karmelizowanym cukrem. Ach, te eksperymenty <3

Wasze zdrowie!

środa, 13 sierpnia 2014

Cygańskie pest(o)

Tak wiem, miało być o cydrze.:( Ale muszę się z wami podzielić przepisem na pesto, póki pamiętam :P
Jedna z najlepszych rzeczy, jakie ostatnio zrobiłam... a cydr? Jeszcze się robi :D Szlifuję receptury.


Wracając do pesto. To jest właśnie to włoskie zielone coś, co miesza się z makaronem i nagle robi się zajebisty. Przepisów na włoskie pesto jest pełno, ja oczywiście musiałam zrobić po swojemu, bo przecież przepisy są dla słabych. Faktem pozostaje, że podstawą zielonego pesto jest bazylia.
Tak naprawdę to można to zrobić ze wszystkiego, co może mieć pod ręką włoska gospodyni:P
Ja też zrobiłam z tego co miałam pod ręką, szczerze przyznam,  jestem zachwycona.<3

Jak już wyżej pisałam, podstawą pesto jest bazylia, zapewne świeża(której nie miałam). Są też orzeszki pini (których, również nie miałam). Hmmm... troszkę, kolokwialnie mówiąc, nacyganiłam i zapewne każdy Włoch, który by spróbował mojego dzieła, skrzywiłby się. Tak jak ten Francuz na pewnym festiwalu w Czechach, kiedy dałam mu spróbować swojego wina (francuzi uważają, że wino jest tylko z winogron, a w Polsce można nazywać winem wszystko, co jest z owoców i ma od ok 9-18% alk, pod warunkiem, że doda się przymiotnik "owocowe", na co zapewne i tak nikt nie zwróci uwagi). Cóż, pewnie też byśmy się krzywili, gdyby ktoś próbował nam wmówić ,że dewolaj to śląska rolada. Na szczęście nie gotuję dla wybrednych Włochów, ani Francuzów, tylko dla siebie, więc jak to się mawia: wolnoć Tomku w swoim domku ;D

Wykonanie nie było trudne: małą cebulke posiekać, podsmażyć, dodać co się ma w lodówce ( kawałek kalarepy, natki selera), do tego zielone oliwki i czarne oliwki (po małej paczuszcze)+ drobno posiekane migdały(ok 2 łyżki). Do tego łyżka sera(oryginalnie w przepisie jest drobno potarty parmezan)-ja dodałam 2 duże łyżki serka wieluńskiego (mój ulubiony xD), myślę, że feta też by się nadała. Wszystko smażyło się krótką chwilkę na malutkiej patelni. Posypałam to suszonym czosnkiem, odrobiną soli i pieprzem też. No i jeszcze bazylia. Miałam, niestety, tylko suszoną, więc obficie nią posypałam całość(OBFICIE=keyword;). Całość doprawić małą, nie smażoną cebulką i zblendować.

Z waflem było pyszne. Gdyby nie spalił mi się toster pewnie wcinałabym to na tostach (takie kanapki z pestem-to słowo się chyba po polsku nie odmienia...). Albo ugotowałabym sobie makaron, gdyby mi się chciało xD Jednak pozostałam przy waflach, a resztę postanowiłam wcisnąć do słoiczka i zapasteryzować.
Swoją drogą, wiecie, czemu pasteryzacji nie przeprowadza się mikrofalówce? Jeśli się nie upchnie masy tak, żeby było bez powietrza to wszystko wycieknie ze słoiczka (ofc nakrętki nie wsadzamy do mikroweli, bo jest metalowa, ale to pewnie wiecie:D )


Polecam wszelkie wariacje w tej kwestii, szczególnie, kiedy nudzimy się czekając aż dojrzeje cydr ;)

wtorek, 12 sierpnia 2014

Tarta z owoców dębu.


Tak. Dzisiaj będzie o żołędziach. Konkretniej o mące z tych żołędzi. Jak się nie może glutenu to trzeba kombinować, z resztą, kogo widząc na półce w sklepie mąkę z żołędzi nie kusiłoby spróbowanie jej? Zastanawialiście się jak smakują żołędzie? Ja też, więc widząc taki rarytas od razu pochwyciłam go w swoje chciejskie rączki, żeby potem zastanawiać się co ja właściwie mogę z tym zrobić.

No i wymśliłam tartę z jabłkami. Zrobienie ciasta kruchego było dość trudne, bo mąka ma konsystencję bardziej piasku niż mąki. Szklanka mąki z żołędzi, szklanka mąki ryżowej, 2 jajka, 1żółtko i pół kostki masła pięknie się zagniotły, ale czegoś widocznie było za mało, bo po upieczeniu ciasto zrobiło się sypkie. Hmmm w sumie to dodałam jeszcze pół szklanki cukru trzcinowego, bo tarta miała być na słodko.

Po wyłożeniu moim ciastem okrągłej blachy do tarty i nakłuciu go widelcem (najpierw standardowa procedura smarowania blachy masłem i pospywania mąką, żeby ciasto ładnie "wyszło" z formy) posypałam je kakao, ułożyłam ładnie jabłka w okręgi, następnie  posypałam je roztartym w moździerzu cynamonem (kawałek kory, ok 2 cm pasek). Wszystko zalałam pianką z białka i wsadziłam do piekarnika (220 st, 40 min).

Przyznam szczerze, że było pyszne :) Idealne do herbatki. Trochę muszę dopracować proporcje składników samego ciasta, żeby się tak nie rozsypywało, ale dla samego smaku było warto! Żołędzie mają całkiem przyjemny smak, trochę  jakby orzechowy, trochę... żołędny? ;D




Co ciekawe, mąka z żołędzi jest coraz bardziej popularna, szczególnie na Półwyspie Iberyjskim, gdzie przed okresem pszenicy wszyscy zajadali się tam żołędziami: pieczonymi w ognisku czy w chlebku, a obecnie wracają w postaci żołędziowych biszkoptów bo są... modne. xD
No dobra, w Hiszpanii i Portugalii mają żołędzie, we Francji kasztany, a w Polsce?

W Polsce, moi drodzy, mamy jabłka! ;) A co można zrobić z jabłek? Wszystko;D Ale o tym w następnym odcinku...

sobota, 28 czerwca 2014

A teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu...


Z okazji okrągłego, bo trzydziestego pierwszego wpisu będzie nietypowo. Będzie o mojej prywatnej strategii gotowania. Na koniec zaserwuję wam przepis na zupę cynamonową. Pochytka.


W gotowaniu najważniejsza jest... chęć zjedzenia czegoś. Jeśli nie wiemy na co mamy ochotę nie będzie nam smakować to co zrobimy, tym bardziej nie wymyślimy nic konstruktywnego. Zasada jest generalnie taka, że im bardziej robimy coś pod siebie, tym lepiej nam to wyjdzie. Zastanawiając się, czy to co gotujemy będzie smakować komuś, z kim mamy zamiar to spożyć jest bez sensu- jak mu się nie podoba, niech sobie gotuje sam. A jak mu ogólnie nasza kuchnia nie podchodzi to niech spada ;)

Drugą najważniejszą rzeczą jest inspiracja. Osobiście lubie próbować rzeczy. Różnych. Im bogatszy zapas smaków posiadamy, tym lepiej. Czasem warto dogrzebać się jakiejś dzikiej potrawy szefa kuchni w jakiejś restauracji, zamiast zamawiać to, od czego z natury oczekujemy, że będzie nam smakować. Nigdy się nie dowiemy, czy coś nam posmakuje, jeśli tego nie spróbujemy. A rzeczy potrafią czasem zaskakiwać... Najlepiej nie mieć żadnych wymagań i próbować rzeczy takimi, jakie są. Choćby z czystej ciekawości.

Ostatnia rzecz to wyczucie. Mając dużą bazę smakową odkrywamy, które połączenia nam leżą. Ja na przykład uważam, że połączenie fasoli i pomidorów jest okropne. Fasolka po bretońsku to najbardziej nieudany przepis ever, nie wiem dlaczego ludzie to robią... Wyczucie można kształtować poprzez wyobrażanie sobie smaków. Przeglądając przepisy zawsze imaginuję sobie, jakby to mogło smakować, wyobrażam sobie zapachy (na które jestem bardzo wyczulona). Potem jakoś samo wychodzi. Chyba że czegoś nie potrafię sobie wyobrazić, wtedy trzeba to sprawdzić organoleptycznie.

Na marginesie dodam, że zawsze przydaje się odrobina szaleństwa. Jeden z moich ostatnich wyczynów, z którego byłam niesamowicie dumna powstał z czystego szaleństwa. Dokładnie na zasadzie zacytowanej w tytule postu wypowiedzi Króla Juliana ;D  Ale to już inna historia, z bananem w roli głównej. Kiedyś ją wam opowiem. :P

Całe to rozważanie kończy się na cynamonowej zupie. Bo akurat miałam smaka na coś orientalnego, pikantnego, rozgrzewającego. Smaki na orient zaszczepiły się po wizycie w bistro z azjatyckim żarełkiem. Akurat byłam głodna, pojawił się pomysł. No to zrobiłam.

Procedury są proste: gotujemy bulion ( już o tym miljon razy pisałam) z warzywami pokrojonymi w słupki. Dodałam dużą cebulkę i dwie pieczarki, dużo słodkiej i ostrej papryki (tej w proszku). Kapka sosu sojowego i główną atrakcję wieczoru- laskę cynamonu. Korę cynamonową można kupić, dość spory kawałek utłukłam w moździerzu (baaardzo niedokładnie) i zagotowałam wszystko. Zupa była bardzo rzadka. (BYŁA, ugotowałam ją niecałą godzinę temu...). Zamiast makaronu ryżowego, którego nie chciało mi się przygotowywać (szczyt lenistwa), posiekałam nizbyt drobno białą kapustę.

To było właśnie to, na co miałam ochotę. Gorąca, lekka zupka na deszczowy wieczór.Omnomnom. Niestety nie mam zdjęcia, bo wszystko zostało zjedzone, zanim wpadłam na pomysł uwiecznienia swojego dzieła. Nawet najlepszym się zdarza :P

Na pocieszenie wrzucę wam zdjęcie ślicznego omleta, którym zajadam się ostatnio




Omlet z 2 jajek i mąki ryżowej, malinki rozgniecione widelcem z dodatkiem cukru trzcinowego i masełko.
Pyszne wychodzą truskawki zblendowane z cukrem trzcinowym- robi się taki fajny żel. Tym razem pamiętałam, że jeśli dodałam już dużo pieprzu, nie smaruję omleta czekoladą i dżemorem...

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Amore pomidore

Zaczyna się sezon pomidorów- już nie smakują jak mokre coś tylko jak pomidor. Pyszne dojrzałe pomidorki zawsze na propsie, bo zawierają dużo potasu. Zdążyłam już wymyślić miljon rzeczy do których można je wcisnąć, a nie napisałam za wiele, więc trzeba naprawić sytuację. Zacznę od zupy z pomidorów, znanej gdzieniegdzie jako zupa pomidorowa.


Poza tym, że sezon na świeże warzywka, jest sezon na bezgluten. Po śmiesznej diecie, którą zaczęła kultywować moja siostra (mięsko i warzywka) stwierdziłam, że muszę przeprowadzić eksperyment. Jakieś badania (zapewne przeprowadzone przez amerykańskich naukowców) wykazały, że produkty zbożowe wcale nie są nam potrzebne, a wręcz szkodzą. Wyniki tych badań nie są popularne, ponieważ większość rzeczy które jemy na codzień zawiera zboże: znany każdemu chleb powszedni, bułki, drożdżówki, rogaliki, ciasta, ciastka, pierogi, makarony... nawet do głupiego omleta dodajemy mąki. Jako człowiek z naturą naukowca stwierdziłam, że muszę sprawdzić, czy to faktycznie tak działa. Oczywiście na sobie. Wykreśliłam więc zboża na próbny okres tygodnia, aby z ciekawości stała się zadość.

Kilka dni mój organizm zmagał się z przestawieniem produkcji enzymów trawiennych : ograniczenie nadmiaru niepotrzebnych już teraz, trawiących cukry złożone oraz zwiększonie produkcji tych trawiących mięsko. Efekt był taki, że czułam się jeszcze bardziej głodna niż zazwyczaj i miałam ciąglę ochotę na mięso. A potem wszystko przeszło. Całkowicie. Zniknęły problemy ze skórą, ciągłym przysypianiem (np na wykładach) i głodem. Ograniczam jak mogę produkty zbożowe i wcale mnie do nich nie ciągnie. Nawet na pączusia nie mam ochoty, choć wcześniej pączusiem nigdy bym nie pogardziła. No dobra, są rzeczy, których mi bardzo brakuje-naleśniki, pierożki, makaron...Ale dostępne są zamienniki np mąki pszennej na bezglutenową, dostępne w sklepach z ekologiczną żywnością. Tak, są droższe, jednak kalkulując w głowie to wolę wydać więcej na jedzenie (o tak, lubię kupować jedzenie :D ), niż wydawać pieniądze na wizyty u lekarza, bo organizm jest cały czas podtruty i świruje. Polecam dietę ograniczającą produkty zbożowe wszystkim odważnym, bo warto. Ograniczającą, bo od jednej pizzy nikt jeszcze nie umarł :P

Dobra, dosyć ględzenia, zajmijmy się zupką. Bazą do zupy jest oczywiście bulion warzywny, zwany także rosołem. I pomidory- kilka dojrzałych pomidorków blendujemy, pomidorową paćkę wlewamy do naszego bulionu i gotujemy co jakiś czas mieszając. Doprawiamy dość sporą ilością słodkiej papryki (tej takiej sproszkowanej), jak lubimy dodajemy też ostrej (ja lubię!) i sporawą ilość oregano. Jak wszystko się zagotuje zupa jest gotowa.

Co dalej? Samej wody nie będziemy przecież chlipać. Oczywistym w tej sytuacji jest makaron albo jakieś inne kluski. Wyżej pisałam, że zwykły makaron jest be i w ogóle takie zuo... Osobiście polecam makaron ryżowy, a jeszcze bardziej polecam kiełki. Kiełki=pyszota.
Trafiłam na  nie w pewnej sieci marketów, który szczycił się tygodniem kuchni azjatyckiej. Kuchnia azjatycka jest wporzo, więc wyruszyłam do tegoż sklepu i trafiłam na kiełki fasoli Mung w słoiku. Były bardzo niedrogie i okazały się pyszne do zupki. A dodanie świeżego szczypiorku dopełniło dzieła.


\m/ ^^ PYSZOTA!^^ \m/
Można też dodać trochę potartego żółtego sera. Przed chwilą zjadłam tę zupkę w sumie z samym serem, bo kiełki już zeżarłam. Brzuszek taki pełen, że musiałam sobie pu-erha zrobić. Ale z drugiej strony... I regret nothing! ;]

niedziela, 6 kwietnia 2014

Kardamolec

Zbliżają się wiosenne ciepełka. Z tej okazji zaprezentuję wam dzisiaj wypiek, który idealnie nadaje się na piknik na trawce (albo raczej na ławce, bo na trawce lubią kwitnąć rzeczy). Wypiek jest bajecznie prosty w wykonaniu, robi się szybciutko i łatwo poddaje się wszelkim wariacją. Panie i Panowie, przedstawiam wam KARDAMOLEC.



To teraz wam opowiem, jak takie cudeńko zrobić. Głównymi składnikami są biała czekolada (ze 2 tabliczki) i zielony kardamon (niepełna garść), poza tym ze 4 jajca, pół kostki masła, olej roślinny, cukier (trzcinowy ;3), szklanka mąki i z tego co pamiętam to chyba wszystko-proporcje na keksówkę.

Masło topimy razem z białą czekoladą (uważamy, bo to się lubi przypalać). Do stopionej czekolady dodajemy pół szklanki cukru trzcinowego i czekamy aż TROCHĘ to przestygnie. w tym czasie ucieramy kardamony w moździerzu, oczywiście musimy potem powybierać te zielone łupinki, zostają tylko te czarne ziarenka z środka, które musimy rozetrzeć na proszek (noo jak będą większe kawałki to nawet będzie lepiej...Tak, nie chciało mi się tego rozetrzeć do końca xD). Do stopionej czekolady dodajemy pół szklanki cukru trzcinowego, lejemy oleju, tak ze 2-3 łyżki, ja w sumie polałam tak na oko, także jak będzie więcej to nic się nie stanie, o ile nie zatopicie całej kuchni w oleju, ale na to już mamy przepis (#Cała kuchnia w oleju). Potem wsypujemy mąkę przesianą przez sitko i kardamon, wszystko mieszamy na gładką masę. Ubijamy nasze jajka i potem dodajemy piankę do naszej masy, stopniowo, dobrze mieszając. Ciasto powinno wyjść puszyste, delikatne. Wylewamy je na wyłożoną papierem keksówkę i wstawiamy do piekarnika na jakieś 25-30 min na temperaturę hmm... w sumie to nie wiem, bo wcisnęłam moją blaszkę do piekarnika, gdzie mama piekła babki. Jakieś 220 stopni? Coś koło tego. Jak się upiecze będziemy wyczuwali naszym pięknym noskiem wspaniały zapach ciasta, jak się zacznie przypalać też poczujemy aromat, niestety już nie taki piękny.

 Oczywiście powinno wyrosnąć piękne i wysokie, ale nie cieszymy się za bardzo, bo jak ostygnie to oklapnie (wypiek ten należy do rodziny zajebistych zakalców), jednak będzie dalej delikatne i puszyste. I teraz następuje moment konsumpcji. Możemy pożreć całą blaszkę, póki jeszcze ciepła, albo jak ostygnie podać ją z lodami orzechowymi lub śmietankowymi, albo zrobić polewę z białej czekolady, albo nie wiem. Pole do popisu dla kreatywności, z czym by tu można połączyć korzenną lecz świeżą i orzeźwiającą kardamonową nutę. Omnomnom <3

wtorek, 18 marca 2014

Yerboladki

Wszyscy lubią słodyczę. A jak twierdzą, że nie lubią, to wiemy że to są kłamczuszki (nie ufam ludziom, którzy nie lubią czekolady, pizzy, naleśników i pierogów). Nawet jeśli zwykła, poczciwa czekolada czy słodki baton nie robią na kimś wrażenia, to jedno jest pewne- wszyscy jesteśmy uzależnieni od cukru. I wcale nie trzeba mieć słabej silnej woli, żeby podjadać słodkości. Ja na przykład podjadam bo lubie ; D

Dziś będzie o pomyśle, który wyewoluował w mojej głowie, bo dawno nie robiłam eksperymentu. Zaczęło się od pysznych migdałów w białej czekoladzie i cynamonie/kokosie z herbaciarni. Najpyszniejsze na świecie (nie mówiąc już o tym, jakie z herbatką pyszne!) więc co, ja nie zrobię lepszych? Oczywiście musiałam spróbować. No i wyszły. I były równie pyszne (albo nawet pyszniejsze:P). Ale praca odtwórcza mnie nie bawi. Ja musiałam zrobić coś bardziej. No i zrobiłam.

Realizację mojego niecnego planu zaczęłam od stopienia czekolady. Gorący kaloryfer zastąpił mi papranie się z gorącą kąpielą. Paczuszka byla oczywiście zamknięta, żeby się nic nie ulało;p Potem trzeba było poczekać, aż czekolada zacznie krzepnąć, aby była plastyczna, ale nie spływała po rękach. Trzeba było poczekać.
W tym czasie przetarłam pył z yerby moździerzem (kupiłam sobie moździerz, bardzo ładny jest <3). Pył z yerby uzyskałam przez przesianie całej paczki yerby przez sitko. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby to zrobić, ale wyszło na dobre- yerba stała się słabsza, za co dziękuje mi żołądek, a pył jak widać znajduje zastosowania przy robieniu rzeczy. Odsypałam do miseczki i zajełam się czekoladą. Zaczęła powoli krzepnąć, więc otworzyłam ją o ostrożnie wmieszałam tam łyżkę kandyzowanych skórek pomarańczy. Trzeba było znowu czekać. Czekolada (biała czekolada to w sumie nie czekolada) zaczęła krzepnąć z nienacka, więc trzeba było zacząć kulać czekoladowe kulki, a potem mnie obtaczać w zielonym proszku. Nie wyszły piękne. Ale bez obaw. Po skończeniu całej tabliczki, suchymi rękami uformowałam ładniejsze kuleczki i obtoczyłam je jeszcze raz. Oto efekt:

Połączenie białej czekolady, pomarańczy i mate było dobre. Polecam szczególnie fanom yerby, tym  którzy najchętniej przyjmowaliby jej roztwór dożylnie oraz wszystkim poszukującym nowych smaków :)

niedziela, 2 marca 2014

Złe moce

Ostatni rozjechany post jest porażką, nie potrafię tego naprawić, niestety. Widocznie jakieś złe moce rozpanoszyły się na moim blogu, czyjeś złe spojrzenia skalały czystą radość z przyrządzania i spożywania pysznego jedzonka. Bardzo mi przykro z tego powodu, a tego posta umieszczam na chwilę, żeby srpawdzić czy wszystkie następne posty będą takie popsute.

A'propos złych mocy, to jednym ze sposobów wypędzenia niedobrej energii jest palenie szałwi białej. Śmierdzi ona niczym oscypek, ale w sumie jest potem radość (pokolenia Indian nie mogły się mylić). Na złą energię dobra jest też herbata, którą właśnie piję zastanawiając się co poszło nie tak...

U was też występują czasem takie problemy? Od razu przyznam się, że nie umiem internetów. Cóż mogę rzec? Pomocy! Pomocy. Pomocy...

Jak zrobić zakalec

Będzie o brownie. Ostatnio bardzo popularne, czemu się nie dziwię bo jest przecież pyszne :) Intensywna czekoladowość przeplatana słodką nutką... Poza tym wykonanie jest bajecznie proste. Postanowiłam więc je zrobić, bo co, ja zakalca nie upiekę?...


Historia tego ciasta jest mniej więcej taka: dawno dawno temu, w odległej Ameryce, pewna zacna gospodyni przyrządzała dla swych dziatek i męża ciasto, pospolicie zwanego murzynkiem. Przeto wypiek czekoladowy umili wieczór przy herbatce. Zaiste, wieczór zapowiadał się cudownie, a kakaowa woń roznosiła się po mieszkaniu...Lecz cóż to?! Po wyciagnięciu z piekarnika puszyste ciasto zapadło się, ujawniając swoją zakalcowatą naturę! Ach, biedna gospodyni! Jakże to teraz dziatkom powiedzieć, że łakoci nie będzie? Jednak gospodyni była mądra, toteż nazwała wypiek BROWNIE, udając, że właśnie tak miało być. I wszyscy zjedli ze smakiem. Koniec.

Dobra, historyjkę zmyśliłam, nie wiem jak to było (nie chciało mi się też poszukać). Faktem jest, że brownie to zakalec i trzeba mieć chyba dwie lewe ręce i cztery lewe nogi, żeby je zrobić tak, żeby nie wyszło. Poza tym samo przygotowanie go zajmuje max 15 min + 25 min pieczenia.

Podstawą jest gorzka czekolada (taka w tabliczkach, sztuk 1,5-2), poza tym masło (cała kostka), szklanka cukru oraz 5 jajek -proporcje na blachę 30x30 cm) . Czekoladę topimy w garnku razem z masłem, dodajemy cukier i oczywiście dużo mieszamy cały czas. Tu jest miejsce na wrzucenie magicznych składników (mąka, kakao, jeśli ktoś miał mało czekolady, generalnie co nam akurat przyjdzie do głowy- jako że lubię awangardę, dodałam łyżkę mąki). Odstawiamy masę do przestygnięcia, właściwie w tym czasie ubijamy już białka z jajek na sztywną piankę, potem wrzucamy tam żółtka i całą puszystą piankę wlewamy do naszego garnka. Stopniowo, dokładnie mieszamy zawartość.

Do wyłożonej papierem do pieczenia blaszki (kwadratowej, okrągłej, keksówki...nie wiem czy blachy do ciasta mają jakieś specjalistyczne nazwy) wlewamy nasze ciasto, które powinno mieć miłą, gładką konsystencję. I myk to do piekarnika na 180 stopni.  Jak się upiecze (wspomniane wcześniej 25...nooo może być nawet 30 min) możemy jeść. Na ciepło, na zimno, na pusty albo pełny brzuszek, na smaka... kto jak lubi.

No i wyszło takie, jak na załączonym obrazku. Pyszne, choć kiedy poprzednio je robiłam, dla mojego lubego, zrobiłam trochę lepsze. Nie wiem, włożyłam w nie chyba więcej miłości...











piątek, 24 stycznia 2014

Zielona Moc Brokułu

Brokuł: nie wiadomo czemu jest postrachem dzieci i zwolenników diety "mieso, czipsy i fast food". Brrr, taki zdrowy. Fuj, tak wiele witamin (szczególnie C i A)! Tyle magnezu i potasu, kwasu foliowego- ochyda... Cóż, mam nadzieję, że dni sławy tego koleżki zbliżają się wielkimi krokami. A ma on szansę zostać jednym z Asów w naszej kuchni, gdyż jest łatwy w przygotowaniu i można z nim poszaleć.

Dziś znalazłam różyczkę brokułów w lodówce i  doznałam kulinarnego objawienia. Przez moją głowę przemknęła wizja pełnej gracji zapiekanki makaronowo-brokułowej. Ażeby ją przygotować potrzeba niewiele: brokuł, makaron, cebulka, kilka pieczarek, jakieś ząbki czosnku, kawałek żółtego sera i śmietana. Dopełnieniem całości jest kilka przypraw: pieprz, sól, pieprz ziołowy i tymianek :P

Makaron i brokuła trzeba podgotować- najlepiej al dente, bo wszystko dojrzeje w naczyniu żaroodpornym w piekarniku. Ze swojej skromnej strony polecam makaron razowy  i do gotowania dodać pół łyżki oliwy z oliwek (ogólnie makarony są pyszne!). Naczynie smarujemy odrobiną tłuszczu (ja użyłam masła). Na spód wsypujemy makaron, potem pokrojonego brokuła i zalewamy przygotowanym wcześniej sosem śmietanowym.

Zrobienie sosu to prościzna: cebulkę (1 lub 2) musimy zeszklić w rondelku, do tego wrzucamy pokrojone pieczareczki, wrzucamy odrobinę soli, pieprzu i pieprzu ziołowego. Dusimy krótką chwilkę, następnie dodajemy gęstą śmietanę, a nawet 2, jeśli nie chcemy, żeby nasza zapiekanka wyszła zbyt sucha i drobno posiekany (lub przeciśnięty) czosnek. Całość musi się jeszcze "przegryźć" na małym płomyczku kilka minutek. Na koniec dodajemy tymianek- dużo tymianku! Tak przygotowane sosiwo ląduje jako kolejna warstwa w naszym naczyniu.

Jak to zapiekanki mają w zwyczaju całość posypujemy tartym serem i myk! zapiekamy w temperaturze 220stopni przez 20-25 min. Potem nalewamy sobie kieliszek wina i zasiadamy do naszej zapiekanki, celebrując każdy kęs przygotowanej przez siebie pyszności. Smaczniutka, łatwa w przygotowaniu, zdrowa, aż się brzuszek cieszy. Smacznego! ;)



piątek, 3 stycznia 2014

Pan Kłącze.

Człowiek stoi sobie w kolejce w markecie i widzi, typ stojący przede mną ma same pyszności : piwo, czekoladę i kłącz imbiru. Tak stojąc w kolejce (tyyyle nudy) człowiek dostaje napadu kreatywnych myśli. No  i musiałam się wrócić, bo Pan Kłącz nie dałby mi spokoju. 



 Chyba nie był zbyt zadowolony, kiedy zrobiłam mu to:

A potem zaczęłam się zastanawiać, co ja z nim właściwie zrobie  ; D

Imbir to jedno z tych magicznych kłączy, o jego cudownych właściwościach możecie sobie poczytać w internetach. Mnie osobiście bardzo smakuje taki różowy, który dodają do sushi ( jeszcze kiedyś się tym zajmę, bo jest pyszny). Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała takiego surowego imbiru- dzieci, nie róbcie tego w domu, chyba że lubicie jeść surowy chrzan z wasabi. To mnie oczywiście nie zniechęciło do dalszej zabawy, o nie. Ja lubię ten ostry posmaczek, na który ostatnio zbierała mi sie ochota. I na herbatę.
A herbata najlepiej smakuje z imbirem kandyzowanym. No to do roboty.

Imbir trzeba było pokroić w kostki, ja trochę przesadziłam i zrobiłam za drobną. No i wykorzystując swoje doświadczenie nabyte przy kandyzowaniu skórek z pomarańczy, szklankę cukru ze szklanką wody zagotowałam w rondelku, a gdy zaczęło wrzeć wrzuciłam tam moją imbirową kosteczkę. No i gotowałam pod przykryweczką jakieś 40 min. Kiedy spróbowałam mojego imbiru efekt był taki, jak przy degustacji surowego. Stwierdziłam, że kandyzowanie trzeba powtórzyć. Syrop odlałam do szklanej butelki. No i po 30 min drugiego gotowania (procedury jak wyżej) dosypałam jeszcze trochę cukru, po 5 min efekt był zadowalący. Zadowalający tzn. po rozgryzieniu intensywny imbirowy posmak przepala nam gardło dopiero po chwili. Widziałam kilka przepisów, że kandyzuje się raz, a potem obtacza w jakimś cukrze, ale mnie osobiście ten pomysł się nie podoba, bo cukier paskudnie strzela w zębach. Potem kosteczkę rozłożyłąm na papierze śniadaniowym i pozostawiłam do wysuszenia.

Gwiazdą okazał się powstały syrop. Wymieszałam obydwa ( z pierwszego i drugiego kandyzowania)  i wlałam do buteleczki. Teraz będę go mogła dodać do herbaty z cytryną, piwerka i pewnie jeszcze znajdę miljony innych zastosowań ;)


Ze 100 gramowego korzenia wyszła mi miseczka kandyzowanego imbiru i 0,7 l syropu. Projekt imbir uważam za zakończony z powodzeniem, ale Pan Kłącze jeszcze powróci. ;P

czwartek, 2 stycznia 2014

Kurczak po jurajsku

Miło jest na święta dostać książkę kucharską. To budzi swojego rodzaju potrzebę zrobienia czegoś kreatywnego. Po tradycyjnej świątecznej wyżerce przychodzi taki moment, że zjadłoby się coś, tylko nie wiadomo co. I nie chce się za bardzo stać w kuchni, więc najlepiej zrobić coś na szybko. Ot, taki przebłysk kulinarnego polotu, który można wcielić w życie w ciągu 30 min.


Do szybkich akcji najlepszy jest ryż i filet z kurczaka. To twierdzenie legło u podstaw kurczaka po jurajsku
Sposób przyrządzania prosty, niczym konstrukcja analogowego urządzenia małorolnego, zwanego pospolicie cepem. Smażymy kurczaka pokrojonego w jakieś kostki/paski, dodajemy curry, a potem dodajemy wedle upodobań to co nam wpadnie w łapki. Mi w łapki wpadła cebula, papryka, kilka pieczarek, puszka kukurydzy i ananasa. Wszystko szybciutko się  poddusza, soli, pieprzy, potem  doprawia  upolowanymi wcześniej przyprawami (bazylia, tymianek). Warto dodać pieprzu ziołowego, o którym tym razem zapomniałam (wiedziałam, że czegoś mi brakuje!). Po drodze były jeszcze jakieś orzechy włoskie i sezam. Niechcący wlała się też szklaneczka czerwonego wina. Całość posypałabym jeszcze szczypiorkiem, ale tego akurat nie miałam (brakuje czegoś zielonego, lubię jak jest kolorowo na talerzu).

No i oczywiście ryż, brązowy. Dlaczego brązowy? Bo taki mi się niechcący ugotował (niepopaczyłam dobrze). Jak zwykle chciałam dobrze, a wyszło zajebiście. Smakowitość. ; )