piątek, 1 listopada 2013

Ciapatty.

Był dzisiaj pomysł, żeby coś zrobić. Kuchnia fajne miejsce, można sobie poszaleć. Tylko co? Na pewno coś, czego jeszcze nie było. Szybki przelot po przepisach (tak, czytam czasem przepisy, ale jak wiadomo, przepisy są po to żeby robić po swojemu) i padło na pieczywko. A że zbliżała się pora kolacji...




To co dzisiaj zrobiłam trudno określić. Miały być bułko-bagietki, ale wyszło takie inne. Ciasto chyba było zbyt rzadkie i nie chciało rosnąć w górę tylko urosło sobie na boki. Bardzo płasko... ostatecznie jednak  smakowało i zostałam pochwalona przez rodzinkę (podlizują się, bo przecież nie mają takich supermocy, żeby zrobić lepsze). 

A zaczęło się od tego, że przypomniało mi się, iż matka kupiła mi kilogram żyta i kilogram orkiszu. Szybciutko zrobiłam zaczyn z drożdży (ciepła woda, łyżka cukru, kawałek kostki drożdży), przesiałam jakieś pół kilo mąki, do której następnie wlałam drożdże, jak już zaczęły się pienić. No to teraz co z tym nieszczęsnym żytem... Znalazłam młynek od kawy. Tak zrobiłam to młynkiem do kawy. Zmieliłam swoją pierwszą mąkę. Oczywiście nikt z domowników nie powiedział "Daj ać ja pobruszę a ty poczywaj", w sumie wcale na to nie liczyłam. Nie zmieliłam nawet połowy kilograma, bo młynek zaczął się buntować i kiedy stał się bardzo gorący dałam sobie spokój. Ale co zmieliłam to moje. Nie przesiewałam mojego przemiału, więc było pełnoziarniście (i na podłodze też było pełnoziarniście, ale wysypałam tylko trochę).  Ostatecznie nie wiem ile mąki wsypałam do miski. Chyba dużo...

Najważniejszy w kuchni jest czas. Niektóre rzeczy potrzebują go dużo, żeby były takie dobre. Jako, że nie należę do osób cierpliwie czekających  ciasto dostało 20 min, żeby trochę wyrosnąć. I wyrosło. Całkiem ładnie. Tylko zrobiło się bardziej lepkie, trzeba było dosypać maki... Miało bardzo miłą konsystencję ;)
Uformowałam 4 paluchy, tak żeby mi weszły na jedną blachę ( i weszły! ). Znowu im dałam trochę czasu... wytrzymałam tylko 20 min i do pieca. Piekło się wieeeeeeeki...

Ale było warto! Pachniało pięknie, skórka była chrupiąca, miąższ delikatny...ciapatty. Aromatyczne. Nie tylko pachniały pieczystym pieczywkiem, ale także tajnym składnikiem, który zmieliłam razem z ziarnem. Ha! Zastanawiacie się pewnie co to jest!;P I już się pewnie domyślacie, że to jakieś zioło.

No dobra, powiem wam, bo nigdy byście na to nie wpadli... rozmaryn. Magiczny rozmaryn, dobry do mięska (np. żeberek), sprawdził się też przy chlebku.

Jednym słowem, dziś było pysznie. ;P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz