sobota, 28 czerwca 2014

A teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu...


Z okazji okrągłego, bo trzydziestego pierwszego wpisu będzie nietypowo. Będzie o mojej prywatnej strategii gotowania. Na koniec zaserwuję wam przepis na zupę cynamonową. Pochytka.


W gotowaniu najważniejsza jest... chęć zjedzenia czegoś. Jeśli nie wiemy na co mamy ochotę nie będzie nam smakować to co zrobimy, tym bardziej nie wymyślimy nic konstruktywnego. Zasada jest generalnie taka, że im bardziej robimy coś pod siebie, tym lepiej nam to wyjdzie. Zastanawiając się, czy to co gotujemy będzie smakować komuś, z kim mamy zamiar to spożyć jest bez sensu- jak mu się nie podoba, niech sobie gotuje sam. A jak mu ogólnie nasza kuchnia nie podchodzi to niech spada ;)

Drugą najważniejszą rzeczą jest inspiracja. Osobiście lubie próbować rzeczy. Różnych. Im bogatszy zapas smaków posiadamy, tym lepiej. Czasem warto dogrzebać się jakiejś dzikiej potrawy szefa kuchni w jakiejś restauracji, zamiast zamawiać to, od czego z natury oczekujemy, że będzie nam smakować. Nigdy się nie dowiemy, czy coś nam posmakuje, jeśli tego nie spróbujemy. A rzeczy potrafią czasem zaskakiwać... Najlepiej nie mieć żadnych wymagań i próbować rzeczy takimi, jakie są. Choćby z czystej ciekawości.

Ostatnia rzecz to wyczucie. Mając dużą bazę smakową odkrywamy, które połączenia nam leżą. Ja na przykład uważam, że połączenie fasoli i pomidorów jest okropne. Fasolka po bretońsku to najbardziej nieudany przepis ever, nie wiem dlaczego ludzie to robią... Wyczucie można kształtować poprzez wyobrażanie sobie smaków. Przeglądając przepisy zawsze imaginuję sobie, jakby to mogło smakować, wyobrażam sobie zapachy (na które jestem bardzo wyczulona). Potem jakoś samo wychodzi. Chyba że czegoś nie potrafię sobie wyobrazić, wtedy trzeba to sprawdzić organoleptycznie.

Na marginesie dodam, że zawsze przydaje się odrobina szaleństwa. Jeden z moich ostatnich wyczynów, z którego byłam niesamowicie dumna powstał z czystego szaleństwa. Dokładnie na zasadzie zacytowanej w tytule postu wypowiedzi Króla Juliana ;D  Ale to już inna historia, z bananem w roli głównej. Kiedyś ją wam opowiem. :P

Całe to rozważanie kończy się na cynamonowej zupie. Bo akurat miałam smaka na coś orientalnego, pikantnego, rozgrzewającego. Smaki na orient zaszczepiły się po wizycie w bistro z azjatyckim żarełkiem. Akurat byłam głodna, pojawił się pomysł. No to zrobiłam.

Procedury są proste: gotujemy bulion ( już o tym miljon razy pisałam) z warzywami pokrojonymi w słupki. Dodałam dużą cebulkę i dwie pieczarki, dużo słodkiej i ostrej papryki (tej w proszku). Kapka sosu sojowego i główną atrakcję wieczoru- laskę cynamonu. Korę cynamonową można kupić, dość spory kawałek utłukłam w moździerzu (baaardzo niedokładnie) i zagotowałam wszystko. Zupa była bardzo rzadka. (BYŁA, ugotowałam ją niecałą godzinę temu...). Zamiast makaronu ryżowego, którego nie chciało mi się przygotowywać (szczyt lenistwa), posiekałam nizbyt drobno białą kapustę.

To było właśnie to, na co miałam ochotę. Gorąca, lekka zupka na deszczowy wieczór.Omnomnom. Niestety nie mam zdjęcia, bo wszystko zostało zjedzone, zanim wpadłam na pomysł uwiecznienia swojego dzieła. Nawet najlepszym się zdarza :P

Na pocieszenie wrzucę wam zdjęcie ślicznego omleta, którym zajadam się ostatnio




Omlet z 2 jajek i mąki ryżowej, malinki rozgniecione widelcem z dodatkiem cukru trzcinowego i masełko.
Pyszne wychodzą truskawki zblendowane z cukrem trzcinowym- robi się taki fajny żel. Tym razem pamiętałam, że jeśli dodałam już dużo pieprzu, nie smaruję omleta czekoladą i dżemorem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz